Dla wytrwałych i cierpliwych czytelników nagroda: brakująca część naszej relacji z wyprawy po Tajlandii. Miłej lektury!
Nasza podróż po Tajlandii dobiega już końca. Bardzo nas to smuci, ale spędziliśmy w tej części Azji niezapomniane 4 tygodnie i zapewne po powrocie przez długi jeszcze czas będziemy żyć wspomnieniami o nich. Nasz ostatni przystanek przed powrotem do Bangkoku, którym zamkniemy nasze “tajskie koło”, to dawna stolica Tajlandii – Ayutthaya, często określaną mianem cmentarza świątyń.
Dojazd do Ayutthaya z Phimai, w którym się zatrzymaliśmy, okazał się wcale nie taki łatwy. Najpierw musieliśmy dojechać do oddalonego o ok. godzinę drogi Koratu, a stamtąd wziąć kolejny autobus. Niestety, jak się zbyt późno dowiedzieliśmy, z Koratu również nie odjeżdżał bezpośredni autokar do Ayutthaya (przynajmniej tak nas poinformowano na dworcu), a jedynym możliwym połączeniem był autobus w kierunku Bangkoku z przesiadką w miejscu, którego nazwy nie potrafilismy wymówić, a co dopiero zapamiętać. Na całe szczęście kasjer zapisał nam tę nazwę po tajsku, abyśmy mogli pokazać kierowcy.
Jechaliśmy ok. 3 godzin i powoli robiło się ciemno. Do miejsca przesiadki dotarliśmy dopiero po zmroku. Bardzo miła pasażerka o afrykańskich rysach wytłumaczyła nam skąd odjeżdżają autobusy do Ayutthaya. Dotarcie do tego miejsca nie było proste, gdyż po drodze rzucili się na nas niczym sępy tuk-tukarze. Uff. Po 4 tygodniach mielismy juz dosyć dźwięku klaksonów i ciągłego nagabywania “tuk-tuk? Were ar yu goin?”. Może trochę przesadzam, ale byliśmy już zmęczeni i nie chcieliśmy spędzić kolejnej godziny wdychając spaliny przepłaconego tuk-tuka.
Po dojściu do przystanku spotkała nas kolejna niemiła niespodzianka: przystanek w kierunku Ayutthaya był już pusty i nie zanosiło się na to, żeby jeszcze dziś pojechał tam jakiś autobus. Zdesperowani zaczęliśmy się kręcić w kółko i szukać innej możliwości dojazdu. “A może jednak tuk-tuk?!” – ta przerażająca myśl świtała nam już głowach. W tym samym momencie przy drodze zatrzymał się kierowca busa oferując nam przejazd. Zawsze to lepsze niż śmierdzący tuk-tuk, więc spytaliśmy o cenę. W odpowiedzi na to pytanie kierowca pokiwał głową, a jego pasażerka wyjaśniła, że zmierzają w tą samą stronę i mogą nas “podrzucić”. Pierwsza myśl: zdziwienie, druga: nieufnośc, ale zmęczenie dawało się nam we znaki, a intuicja podpowiadała nam, żeby skorzystać z tej propozycji…
Droga do Ayuthaya była dłuższa niż oczekiwaliśmy. Zamieniliśmy kilka słów z kierowcą i jego pasażerką, ale byliśmy zbyt zmęczeni na dłuższe konwersacje. Kiedy w końcu dotarliśmy do celu naszej wyprawy, nasi “wybawiciele” zapytali gdzie nocujemy i zawieźli nas pod same drzwi.Wow! Byliśmy bez słów… z taką życzliwością rzadko spotykaliśmy się w trakcie naszej wyprawy, a na pewno nie liczyliśmy na nią tak blisko stolicy. Dziękujemy!!!
Nasz hotel “Bann Kun Pra”, w którym zarezerwowaliśmy nocleg będąc jeszcze w Phimai, okazał się drawnianym domem nad rzeką o dosyć wysokim standardzie. Jego dużą zaletą był taras wychodzący na rzekę z przylegającą restauracją o szerokim asortymencie apaetycznych, ale drogich, przekąsek, dań i napojów. Mimo wysokich cen, miło było z dala od miejskiego zgiełku znowu usiąść przy herbacie i fikuśnych pierożkach przyglądając się rzece po której pływały tajemnicze rośliny. Sam pokój, podobnie jak cały hotel, był skromnie wyposażony w stylu kolonialnym, ale za to czysty i z balkonem.
Taras naszego hotelu w Ayutthaya
Przed spaniem poszliśmy jeszcze na nocny spacer, ale rozczarowani stwierdziliśmy, że na ulicach pozostali jedynie wytrwali tuk-tukarze w poszukiwaniu kolejnych ofiar, a nocny targ dawno był już zamknięty… Nie chcąc wpaść w szpony tuku-tuka albo pod jego koła wróciliśmy do hotelu. Następnego dnia usiedliśmy do śniadania na tarasie, ale owoce, które przywieźliśmy z Phimai były już zepsute i mogliśmy jedynie nasycić oczy urokiem rzeki, zupełnie nie oczekując, co nas wkrótce spotka…
Najlepszą metodą na zwiedzanie Ayutthaya jest poruszanie się na dwóch kółkach. Dzięki nim można szybko przemierzać dystanse dzielące kolejne atrakcje turystyczne. Nieopodal hotelu znaleźliśmy małą wypożyczalnie rowerów, w której za niewielką cenę użyczono nam dwa dwukołowce w wątpliwym stanie technicznym, ale nadające się do ostrożnej jazdy. Kiedy wyruszyliśmy w drogę ogarnęło nas przerażenie. Ayutthaya nie przypominała skansenu, którego się spodziewaliśmy, lecz składała się głównie z szerokich ulic po których przemieszczały sie ryczące motocykle, skutery i samochody. Trudno nam było poruszać się wśród smrodu spalin na rowerach o niesprawnych hamulcach przy tym wciąż uważając na mijające nas pojazdy. Nie mogliśmy uwierzyć, że ten koszmar rodem z doliny zagłębia może być miejscem światowego dziedzictwa z listy UNESCO.
Krzywe wieże w Ayutthaya
Kiedy dotarliśmy do pierwszych świątyń, humory trochę nam się poprawiły. Co prawda mieliśmy już dosyć kolejnych Wat’ow, ale to miejsce bylo inne – dookoła znajdowały się ruiny, niegdyś potężnych świątyń. Po wielu z nich została tylko sterta kamieni, ale w kilku można było jeszcze rozpoznać znaki minionej potęgi. Swiatynie rozprzestrzenialy sie na ogromnym obszarze, tak ze trudno bylo objąć ich liczbę i wielkość nawet spoglądając z wyniesionej wysoko pagody pnącej się w poblizu jednego z Watow. Nie mieliśmy czasu ani nawet wystarczająco zapału, aby zobaczyć wszystkie ruiny, ale to co widzieliśmy dało nam dobre wyobrażenie o całości kompleksu i pozwoliło nam docenić trafność określenia “cmentarz świątyń”.
Głowa postaci Buddy uwięziona w korzeniach drzewa (Wat Phra Mahathat)
Próbując uciec od zgiełku miasta, nadchodzącego upału i licząc na ładny widok pojechaliśmy na Golden Mount (Wat Phu Thao Thong) znajdujący się poza granicami centrum historycznego. Niestety ponownie znaleźliśmy się na szerokiej drodze przy której Aleje Jerozolimskie w godzinach szczytu wypadłyby raczej blado. Jednak dzięki pomocy przydrożnych sprzedawców znaleźliśmy skrót i resztę drogi pokonaliśmy lokalnymi drogami i ścieżkami wśród pól. Sama świątynia okazała się wysoką pagodą zbudowaną przez Birmijczyków na cześć wygranej nad Tajlandia, aby wkrótce znowu chwalić zwyciąstwo Tajów na Birmą… ach ta historia…
Bezglowe obrazy Budd
Spowrotem do miasta wybraliśmy się drogą wiodącą przez tajską wieś. Tutaj panował zupełnie inny klimat: ludzie uśmiechający się do nas gdy przejeżdżaliśmy, małe kolorowe domki przylegające do ulicy, zainteresowanie dzieciaków bawiących sie przy nich i i rozrzucone po okolicach niewielkie pola ryżowe. Znowu przekonaliśmy się, że warto jest czasami zejść z utartych ścieżek.
Droga na Golden Mount
Widok ten dodał nam sił, żeby przebić się jeszcze raz przez zgiełk miejski Ayutthaya w kierunku naszego hotelu. Tego samego dnia planowaliśmy jeszcze dotrzeć do Bangkoku – droga niedaleka, ale musielismy znaleźć tam nocleg, a wieczorem mieliśmy już zarezerwowane bilety na Show. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na targowisku, aby posilić się pyszną zupą i ostatecznie zadowoleni z przygody wróciliśmy po nasze, spakowane już bagaże.
Do Bangkoku dotarlismy bezproblemowo i bardzo tanio pociągiem trzeciej klasy. Wiele o nich słyszeliśmy i chcieliśmy wypróbować ich, niemal legendarną, “wygodę”. Tutaj spotkała nas jednak miła (albo niemiła, zależy jak patrzeć) niespodzianka: wagony nie różniły się wiele od wagonów drugiej klasy w pociągach podmiejskich PKP.
Jeszcze w trakcie podróży zarezerwowaliśmy nocleg w tanim hostelu położonym blisko dworca głównego Hualamphong, gdzie mieliśmy spędzić ostatnią noc przed lotem powrotnym…