Piraci z Karaibow

Slonce, morze i my… 🙂

Bylismy juz zmeczeni. Bardzo zmeczeni. Codziennie inne miejsce gdzie skladalismy nasze znuzone glowy do snu. Codziennie mijalismy inne krajobrazy, poznawalismy nowych ludzi, a potem znowu autobus i kolejn cel. Ciekawe, nieciekawe, glosne, ciche, piekne, brzydkie… to wszystko zaczynalo nie miec znaczenie, musielismy odpoczac.

Dwa dni temu wsiedlismy w autobus po raz kolejny. Jechalismy bita droga pare godzin az dotarlismy do granicy Guatemali z Belize. Nielegalnie chcieli pobrac od nas oplate za wyjazd, ale bylismy ostrzezeni i sie postawilismy. W koncu sie od nas odczepili, ale wszyscy inni turysci grzecznie dali sie nabrac. Eh. Nielatwo byc turysta.

Po drugiej strony granicy, niby powinno byc podobnie. Niby powinni byc tacy sami ludzie, taki sam jezyk, taki sam krajobraz. Ale okazalo sie, ze w Belize inne jest wszystko. Wszystko to kiedys nalezalo do Hiszapanii, ktora podbila te tereny, ale na karaibach, na wyspach zagniezdzili sie angielscy piraci. Ci piraci zaczeli lupic Hiszpanskie statki, i trudno sie dziwic, ze Hiszpanii sie to nie bardzo podobalo. Zwrocila sie ona wiec do Anglii z uprzejma prosba o zrobienie z tym porzadku. Jak sie to Anglii udalo do konca nie wiemy, ale piraci grzecznie osiedlili sie na wyspach. Problem w tym, ze osiedlilo sie ich tak duzo, ze jezyk angielski zaczal tu dominowac i pierwotna ludnosc zaczela byc bardziej przychylna Anglii niz Hiszpanii zanim ta druga zdazyla sie zorientowac. Probujac ratowac sytuacje Hiszpania zaoferowala Anglii Belize w zamian jesli ta wybuduje droge do Guatemali. Anglia wziela Belize natomiast droga do teraz nie jest wybudowana. Belize juz jest panstwem samym w sobie chociaz wciaz najwyrazniej kochaja Angielska krolowa (ktora pojawia sie zarowno na banknotach jak i znaczkach), a Guatemala nie utrzymuje stosunkow z Anglia.

Przez cala ta historie Belize jest anglojezyczne i jest ogromna mieszanka ludnosci – sa tu murzyni (ktorzy nie pojawiali sie Guatemali i Meksyku), ale sa tez wszystkie inne mieszanki (oczywiscie wlaczajac tez majow). Sa tez rozne inne jezyki (np. mieszanka angielskiego, francuskiego i afrykanskiego – nie pamietam jak sie nazywa). Jest tu bardziej amerykansko niz centralno-amerykansko, wszyscy sa totalnie wyluzowani i nadzwyczaj uprzejmi.

Dojechalismy wiec do tego kraju i od razu ruszylismy na wyspe. Na tej wyspie znalezlismy nadzwyczaj tani hostel, ale tez nadzwyczaj goracy i wczoraj leglismy na plazy. Fajnie mozna by pomyslec… Plaza tutejsza jednak nie posiada piasku i jest bardzo twarda. Mimo, ze woda jest lazurowo niebieska i plywaja w niej roznobarwne rybki, na wyspie rosna palmy wiedzielismy, ze plazy nie przyjdzie nam dlugo wykorzystywac.

Wieczorem udalo nam sie znalezc tania knajpke gdzie w zbitej malej szopie (1.5 x 1.5 m) przygotowywano niesamowicie dobre (i o dziwo bardzo tanie) homary i kurczaki. Przysiedlismy sie wiec na lawie z grupa innych czekajach ludzi i przy milej rozmowie (glownie z amerykanami) spedzilismy koniec dnia.

Dzisiaj byl najmilszy dzien. Najmilszy, bo spedzilismy go w wodzie. Pojechalismy lodka (udalo nam sie tak trafic ze bylismy tylko my, para z Texasu i 2 przewodnikow) w morze – do rafy koralowej. Cala ona jest rezerwatem przyrody i nie mozna nic dotykac, ale gdy patrzylismy az bylo nam zal, ze nie mamy aparatu podwodnego. Bylo bardzo kolorowo. Wszedzie cos plywalo. Wieksze, mniejsze, byly i duze wodne zolwie i ogromne, piekne muszle (niestety nie moglismy ich zbierac – taka szkoda!), spedzilismy tam troche czasu zanim poplynelismy w kolejne miejsce, inna czesc rafy koralowej (ta rafaj jest druga najwieksza na swiecie), tam byly rekiny – ale takie niegrozne, z paszczami pod spodem. Zaczely sie one tam zbierac, poniewaz kiedys rybacy czyscili w tym miejscu swoje ryby i one te resztki zjadaly. Teraz czekaja na turystow, ktorzy przyplywaja. Jak tylko lodz przyplynie one podplywaja, wiec gdy tylko weszlismy do wody one byly wszedzie. Dotykalismy ich. Mialy chropowata, brazowa powierzchnie. Gdzie sie nie odwrocic tam byl rekin. Trwalo to chwile. Moze pol minuty, moze minute, potem sie rozpierzchly. Tak jak najpierw byly, tak teraz nagle ich nie bylo. Ale zostaly plaszczki. Rownie niesamowite. Moglismy do nich podplywac (nie bylo tam gleboko) dotykac ich. Byly bardzo sliskie. Widzielismy tez takie ryby, ktore chowaja sie w jaskiniach. Ponoc te moga byc niebezpieczne. Nasz przewodnich podplywal do nich z taka duza muszla, w ktorej siedzial krab i one szybko wychylaly sie z jaskini i.. cap za tego krapa. A potem chowaly sie spowrotem do jaskini.

Zrobilismy jeszcze jeden przystanek i mielismy szczescie. Nie zawsze bowiem udaje sie spotkac krowy morskie. My spotkalismy jedna. Nasza czworka ruszyla za nia aby przyjrzec sie jej lepiej. Krowa plynela wolno (jak to krowa), w pewnym momencie zatrzymala sie, odwrocila. Wszyscy zamarlismy bez ruchu aby jej nie przestraszyc. Spojrzala na nas swoimi malymi, krowimi oczami. Powachala nas swoimi ogromnymi, krowimi nozdrzami zastanawiajac sie zapewne czy stwarzamy dla niej jakies zagrozenie czy nie. Potem wolno, wolno obrocila sie i swoimi krowim tepem poplynela dalej.

Mielismy tam jeszcze mnostwo czasu aby samemu poogladac rafe koralowa i zyjace  niej stwory. I wtedy stalo sie. Musialo byc wtedy! Bartek spalil sie. Cale plecy – mimo, ze nasmarowane potrojnie bardzo wodoodpornym kremem dla dzieci – zrobily sie jaskrawo czerwone. Mimo to oboje uwazamy ten dzien za bardzo udany.

Na koniec jeszcze. Juz dlugo po powrocie, gdy slonce stalo sie mniej palace ruszylismy na poludniowa czesc wyspy. Wyspa sklada sie z dwoch wysp tak naprawde. Poludniowej czesci – gdzie mieszakamy i mieszka wiekszosc innych ludzi. I polnocnej czesci, ktora tworzy glownie rezerwat przyrody – las i tylko malo niedostepne domki i hotele gdzie ludzie przyjezdzaja (jako all inclusive) i sa z dala od wszystkiego, a blisko wody. Rzecz w tym, ze do polnocnej czesci nie mozna sie dostac droga ladowa, bo w 1961 roku byl ogromny huragan, ktory przedzielil wyspe na dwie czesci i do teraz nie zostal zbudowany zaden most. Myslelismy zeby wynajac kajak zeby poplynac na ta druga czesc, ale w ciagu dnia slonce pali zbyt mocno aby ryzykowac kolejne spalenia, a zmierzch przychodzi zbyt szybko. W zwiazku z tym ruszylismy na piesza wycieczke na poludniowa czesc naszej poludniowej czesci wyspy.

Spacer byl bardzo mily. Jest tam droga i niewiele posiadlosci, a jesli juz, to sa to miejsca prywatne, a nie hotele – zazwyczaj tubylcow mieszkajacych tu dlugo przed tym jak odkryli ta wyspe turysci. Sciezka idzie w lesie, z jednej strony morze, z drugiej drzewa. Wszedzie mnostwo roznych jaszczurek, takich maciupkich wielkosci malego palca i takich ogromnych jaszczurow wielkosci przedramienia. To byl piekny dzien.

Maja wsrod Majow

Ostatnio za malo sypiamy. Juz oboje zaczynamy tesknic za tym rzeczywistym miesiacem miodowym gdzie mozna sie wylegiwac pol dnia w lozku (albo na plazy), o niczym nie myslec, niczym sie nie stresowac tylko byc razem i cieszyc sie swoim swiezym malzenstwem. Dazymy do tego z coraz wieksza zawzietscia i coraz bardziej zgodnie tymczasem jednak sypiamy malo.

Przez granice Meksykanska udalo nam sie nielegalnie przeprawic dwa dni temu. Przeplynelismy lodka wczesnie rano przez rzeke i hop. Nagle znalezlismy sie w Guatemali. Potem troche sie zamieszalo i bardzo uprzejmi guatemalczycy zamiast na publiczny autobus zaprowadzili nas na turystyczny. Tym razem dalismy sie wrobic (turystyczne autobusy sa drozsze i wcale  nie koniecznie lepsze), dostalismy pieczatke wjazdu do Guatemali (tymczasem wiec legalnie jestemy w obu: Meksyku i Guatemali) i po dosc dlugiej i meczacej podrozy (zaledwie czesc drogi byla po asfalcie) dotarlismy do Flores – miasta polozonego na wyspie. Nie zabawiajac tam jednak dlugo wsiedlismy w kolejny autobus zeby dotrzec do Remate. Wies polozona nad jeziorem, ale juz w niedalekiej odleglosci od ruin w Tikal gdzie chcielismy dotrzec z samego rana nastepnego dnia (czyli dzisiaj). Wykapalismy sie w jeziorze, zjedlismy i padlismy wyczerpani do lozek.

Pobodka o 5:00 rano. Czemu? Tj, czemu tak wczesnie? Wg. wszystkich naszych informatorow w tych godzinach wlasnie powinno zwiedzac sie Tikal. Wczesnie, aby jeszcze nie bylo goraco, wczesnie aby moc jeszcze zobaczyc bogactwo zwierzat mieszkajacych w jungli. No i zwleklismy sie z lozek i pojechalismy.

Myslelismy ze Palenque bylo w Jungli, ale jak zobaczylismy Tikal, to przekonalismy sie czym na prawde jest jungla. To miejsce bylo w samym jej sercu! Lekko tylko i nie wszystkie piramidy zostaly jeszcze odnowione. Poza tym niektore z nich byly w sporych odleglosciach od siebie, wiec mielismy mozliwosc spacerowania i dzieki Bogu turystow wcale nie bylo tak duzo jak balismy sie, ze moze byc. Widzielismy malpy i tarantule i mnostwo pomaranczowych stonog. Byly i liany zwisajace z wysokich drzew i palm.  Zostalismy tam do godziny 2:00 i gdy zrobilo sie goraco bylismy zdziwieni, ze miedzy drzewami wcale nie dalo sie tego za bardzo odczuc. Jedynie troche pogryzly nas komary (mimo, ze zastosowalismy srodki przeciw nim).

O piramidach nie bede tym razem opowiadac duzo. Byly bardzo niesamowite, wybudowywane do ok 700 roku. Potem to miasto zaczelo wymierac na rzecz innych rozbudowujacych sie miast. Bardzo dlugo nikt nie interestowal sie jego pozostalosciami i dopiero w XIX wieku przyjechali pierwsi archeolodzy. Zrobilo na nas to miejsce duze wrazenie wlaczajc w to zarowno pieramidy i historie pozostalosc po kulturze majow jak i sama Dzungla.

Na popoludnie i wieczor wrocilismy do Flores. Przeszlismy sie po jego nabrzeznych ulicach. Jutro ruszamy do Belize! Belize, morze karaibskie, plaza i… mamy nadzieje, ze nasz dlugo wyczekiwany odpoczynek! 😀

pozdrawiamy Was wszystkich bardzo goraco, a zwlaszcza Marcie skladamyzyczenia imieninowe (mimo, ze u nas jest jeszcze 28, w Europie juz wstaje slonce 29.07 😉 bowiem miedzy nami jest 8 godzin roznicy)

Chiapas – na granicy cywilizacji Majów

Po kilku dniach przerwy udało nam się znowu zasiąść do komputera. Dzisiaj był nasz ostatni dzień w Meksyku. Ale po kolei…

Nasze błogie chwile na Meksykańskiej plaży skończyły się bardzo przyjemnie, dniem mniej upalnym. Mimo, że bardzo wystrzegaliśmy się przez cały czas naszej wyprawy jeździc autobusami nocnymi (należy tutaj podkreślić, że pociągi w Meksyku nie istnieją – albo raczej istnieją, ale w 1996 zostały sprywatyzowane zupełnie i teraz służą jedynie do przewozu towarów) – a to ze wzgledów bezpieczeństwa. Tym razem jednak zdecydowaliśmy się pojechać do San Cristobal de las Casas nocą. Powód był jeden – tylko takie autobusy były możliwe. Dojechaliśmy trochę zmęczeni, ale bez żadnych nieprzyjemnych przeszkód nad ranem następnego dnia.

San Cristobal jest miasteczkiem kolonialnym polozonym wyzej co laczy sie z niższą i przyjemniejszą temperaturą. Znaleźliśmy dość opustoszały, ale dla nas jak najbardziej wystarczający hostel gdzie zlożyliśmy nasze bagaże i poszliśmy na zwiedzanie. Ulice w Meksyku w tym mieście, jak i w większości innych są ułożone w kratkę – zupełnie inaczej niż miasta europejskie. Wynika to z tego, że zanim zaczęto je budować – planowano je. Nie rozrastały się więc tak same z siebie jak miasta w Europie. W mieścince tej było bardzo miło, ładnie, ale i więcej turystów niż w miejscach, które mijaliśmy wcześniej. Dowiedzieliśmy się, że właśnie w tym czasie (mimo, że jest teraz tutaj zima) podróżuje najwięcej meksykanów. Turystami więc są głównie meksykanie z innych rejonów Meksyku. W rejonie Chiapas – czyli niejako województwie gdzie znajduje się San Cristobal można znaleźć różne inne atrakcje takie jak piękne jeziora w parku narodowym (porównywane do jezior Szkockich) i kanion. Wszystko jednak oddalone jest od miasta.

Dekoracje w San Cristobal

Kobiety sprzedające różne produkty

Majanka

Najpierw zdecydowaliśmy się na popołudniową przejażdżkę konną. Obtlukliśmy sobie nieźle tyłki na cawboyskich siodłach aby dotrzeć do miasteczka zwanego Chiamas. Nie było tam prawie nic ciekawego. Nic poza kościołem. Kosciółków jest tutaj bardzo dużo – o religii katolickiej pisaliśmy wcześniej. Ten kosciółek natomiast był niezwykły (niestety zabronione było robienie w środku niego zdjęć). Gdy weszliśmy do środka nie zobaczyliśmy ławek. Ludzie siedzieli na ziemi. Ziemia natomiast zasypana była długimi, zielonymi sosnowymi igłami. Wszędzie, ale to wszędzie paliło się mnóstwo świeczek. Ludzie siadali na ziemi zapaliali czasem chyba ze 100 długich świeczek uprzednio odgarniając igły i przyklejając je (świeczki) do posadzki za pomocą wosku. Potem modlili się. Ach, sama obserwacja tych modlących się ludzi robiła wrażenie! Dookoła stały, każda za szybą, lalki, czy też figurki pokazujące różnych świętych. Każda z nich podpisana i każda z nich trzymająca lustro (nie doszliśmy do powodu tych luster). Najważniejszym ze świętych był Jan Chrzciciel – stojący na samym przodzie pod krzyżem. Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że w tym kościele nie ma kapłanów, nie ma ślubów, a są jedynie odprawiane chrzty.

Jazda konna

Następnego dnia wybraliśmy się na pół-dniową wycieczkę do kanionu. Trzeba tam było dojechać minibusem, a potem wsiadało się w łódkę. Zrobiło to na nas znowóż niesamowite wrażenie. Podczas dwugodzinnej przejażdżki byliśmy wstanie nie tylko zobaczyć ogromne skały wyrastające po obu stronach rzeki (w najwyższym miejscu na kilometr), ale nawet 2 krokodyle wylegujące się leniwie na brzegu. Był to park narodowy, więc dzięki Bogu, poza łódkami nie było widać wiele ludzkiego wkładu w ten dziki krajobraz.

Krokodyl

Kanion

Czas gonił więc po powrocie należało spieszyć do kolejnego autobusu. Przejechać kolejne 6 h aby jeszcze przed nocą znaleźć się w Palenqe. W San Cristobal zostawiliśmy wiele niezbadanych miejsc i niezobaczonych rzeczy, ale przed nami miała roztoczyć się kraina majów.

Dotarliśmy ze sporym spóźnieniem, ale daliśmy radę znaleźć hostel z wolnym lóżkiem, w które padliśmy wyczerpani (po zjedzeniu taco w pobliskim barze ma się rozumieć). Nie dane nam jednak było spać długo. Już z rana musieliśmy wstać aby ominąć tłumy (co nam sie oczywiscie nie udało) jadące do ruin miasta Majów.

Miasto Majów koło Palenque  przeżywało swój rozkwit ok. 600 roku naszej ery po czym upadło przypuszczalnie ze względu na wyeksplotowanie środowiska (ostrzeżenie dla naszej cywilizjacji?).  Pozostałości po nim robią duże wrażenie – położone w dolinie w dżungli, a na otaczających je wzgórzach pobudowane światynie w postaci piramid. Niestety na wiele z nich nie mogliśmy wejść i zobaczyć na przykład slynnej sali inskrypcji, w której wypisano historię rodu królów. Zapis ten w zapomnianym piśmie Majów pomógł naukowcom nauczyć się je znowu odczytywać. Pod jedną z piramid znajdował się slynny grobowiec największego władcy Palenque. Na inne piramidy mogliśmy wejść podziwiać widoki na dżunglę i równinę Jukatanu, oraz pozostałości plaskorzeźb przedstawiających władców, których historię wypisane były pismem Majów.

pismo majów w Palenque

Palenque

Palenque

Na koniec pojechaliśmy minivanem do granicy z Guatemalą w Frontera Corozal i tutaj czekamy na jutrzejszą przeprawę przez rzekę i dalszą podróż do Flores w Guatemali.

Dzisiaj myślimy o Asi i Karolu, którzy za kilka godzin mają ślub oraz Marcie, która w niedzielę obchodzi imieniny. Życzymy Wam wszystkim dużo szczęścia.

Pacyfik

Mieliśmy chwilę przerwy od internetu, ale już nadrabiamy stracony czas i opisujemy co gdzie i jak…

Jeszcze raz dziękujemy Wam bardzo za komentarze.

Ludzie w Meksyku…

W sumie, to trochę nam trudno opisać dokładnie Meksykan, bo niewiele z nimi rozmawiamy. Mamy oczywiście kontakt na zasadzie bycia ich klientami, obserwujemy ich na ulicy, na plaży, ale w hostelach, w których nocujemy zatrzymują się głównie ludzie z zagranicy – tacy turyści jak my.

Kazdy z tych turystów ma też na swój sposób ciekawą historię. W Oaxace dzieliliśmy pokój z bardzo chętnym do rozmów lecz na wszystko narzekającym amerykańskim staruszkiem. Twierdził on, że podróżuje po świecie czekając na śmierć. Wcześniej był na Filipinach, teraz w Meksyku, potem planował podróż do Stanów, tam 2 tygodnie pracy, aby wzmocnić swój emerytalny budżet, a potem podróż do Egiptu. Zdawał się być bardzo samotny, kilka razy sie mnie pytal, czy jeszcze wszystko ok w malżeństwie (powiedzieliśmy mu, że jesteśmy na naszym miesiącu miodowym).

Na naszej drodze poznaliśmy też parę Irlandczyków, ktorzy wlaśnie zaczynali intensywną naukę Hiszpańskiego. Rzucili wszystko w Irlandii aby przyjechać do Ameryki Centralnej i Południowej na cały rok, 12 miesięcy. Chcieli nauczyć się Hiszpańskiego, ale i pomóc co nieco tutejszej ludności. Ich podróż dopiero zaczynała się, cieszyli się na nią, na to co ich czeka, na to co nieznane, ale już teraz martwili się, że w Irlandii teraz jest ciężko i jak wrócą mogą mieć problemy ze znalezieniem pracy.

Poznaliśmy też przemiłą belgijkę, która na ulicy sprzedawała gofry. Kilka razy przechodziliśmy koło niej, a ona zawsze witała nas z uśmiechem, zagadywała… Dowiedzieliśmy się że do Meksyku przyjechała wraz z towarzyszem 5.5 roku temu. Miała to być wówczas 3-miesięczna podróż życia. Ale zakochali się w tym kraju i postanowili tu zostać. Niedawno udało im się wykupić kawałek ziemi w górach, gdzie budują dom i hodują drzewa owocowe.  “Jeszcze nie ma dachu, ale jak byście byli tu kiedyś znowu, to zapraszam”  powiedziała ze szczerym uśmiechem tłumacząc gdzie dokładnie znajduje się jej dom. Mowiła, że starają się współpracować z plemionami indiańskimi i że, chociaż są bardzo biedni, takie życie w wolności i blisko natury sprawia, że są bardzo szczęśliwi.

Przypadkiem też natkneliśmy się na wycieczkę francuzów z Paryża. “Dzieńdobry” powiedziała do nas dziewczyna, gdy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski. Dowiedzieliśmy się, że spędziła miesiąc w Polsce nauczając Polaków francuskiego. Byli ze zorganizowaną wycieczką – 3 tygodnie po Meksyku, taki obóz szkolny.

Takie są różne powody podróży i różne losy ludzkie… ale faktem jest, że dużo więcej turystów jest tutejszych, pochodzacych z Meksyku. Zanim tu przyjechaliśmy byliśmy bardzo ostrzegani przed Meksykiem i tutejszym bezpieczeństwem. Kradzieże miały być najmniejszym problemem, wojny narkotykowe, porywacze itd. Fakt jest taki, że ani razu jeszcze nie spotkaliśmy się tu z żadną nieuprzejmością, próbą kradzieży (no.. raz tylko jeszcze w Meksykańskim metrze Bartek poczuł się trochę obmacywany), już nie mowiąc o poważniejszych niebezpieczeństwach. Nawet meksykańska salmonella nas póki co omija.

Ludzie są na luzie, czas wydaje sie tu plynąć wolniej (chociaż autobusy się nie spóźniają), nikomu się nie spieszy. Spytani o drogę ludzie zawsze udzielają nam odpowiedzi – nie zawsze poprawnej. Są po prostu na tyle uprzejmi, że chcą nam pomóc, nawet jeśli nie wiedzą jak. W związku z tym starają się nam mówić to co sami by zrobili w naszej sytuacji. Przez to jeszcze ani razu nie trafilismy bezpośrednio do celu naszych poszukiwań i na Mszę Św przyszliśmy wczoraj o godzinę za wcześnie.

Religia. Meksyk jest bardzo katolicki od czasów wprowadzenia siłą przez Hiszpanów tej religii. Ale religia ta przeplata się z ich dawną religią i wierzeniami. Jest to dla nas dosyć ciekawe doświadczenie. Atmosfera w kościele jest zupełnie inna – chociaż ciężko to do końca określić. Czytaliśmy też, jeszcze w muzeum, że w dalszym ciągu obchodzą oni tu swoje dawne (niektóre) rytuały. Księża są na nie zapraszani.

Tu gdzie jesteśmy teraz – w Mazunte nad brzegiem Pacyfiku jest dużo goręcej. Żeby tu dotrzeć musieliśmy przejechać krętą, górską drogą w dół 6 h. Jak tylko wysiedliśmy z autobusu poraził nas powiew gorąca,  a ludzie byli wyraźniej ciemniejsi. Ich skóra czasem jest niemal murzyńska, ale rzadko kto nosi tu sombrera (tak sobie wcześniej wyobrażaliśmy Meksyk). Mimo, że wcale nie przejechaliśmy długiej drogi wydało nam się, że jesteśmy w innym kraju.

Domy ich tutaj pokrywają wyschnięte liście palmowe (my w swoim pokoju mieliśmy nawet samą palmę, która wyrastała wysoko ponad domek) i mimo, że zaledwie miesiąc temu przeszedł tędy churagan i zniszczył wiele domów – praktycznie jest to już niedostrzegalne.

W ciągu dnia upał jest niemiłosierny (dzisiaj jest troszkę lepiej), ale w oceanie też ciężko wytrzymać, bo mimo, że jest bardzo spokojny i ciepły jego siła jest niesamowita.  Fale niedaleko brzegu zaczynają sie powiększać coraz bardziej by w końcu się załamać i z impetem rzuczać na plaże. Prąd jest bardzo mocny i nikt nie odważa się wypływać zbyt daleko. Dookoła są skały i wszędzie spaceruje mnóstwo psow.

Finally honeymoon!

As much as we enjoyed last two weeks: first, wonderful wedding at which we met all old friends and then the travel to Mexico, it was very hectic and, honestly, stressful time. Therefore we longed for some rest at the beach sipping coctails and just enjoying each others companionship. The dream could finally come true once we arrived to Mazunte – a small village situated at the Pacific Ocean.

Mazunte is a charming village with a nice mexican atmosphere and without the noise of the typical beach resorts (such as Acapulco). Its beaches are rather pristine, beautifully hidden in the rocky bays. Many of the bungalows are facing the sea and have a beautiful view and are surrounded by the mesmarizing sound of the forceful waves of the Pacific. People here have much darker complexion, but also seem a lot more friendly (but with Mexican indifference). There are not many tourists here, but many of them seem of mexican or hispanic origins making the place more authentic (you do not hear that much english in here).

However, Mazunte is no paradise. Barely a month ago it was hit by a hurricane that took off the roofs of 60% of houses (it does not say much, because the roofs are made of palm leaves). Fortunately, when we came most of the houses have been already rebuilt and we found little traces of the recent hurricane. What struck us the most is the heat – coming from the more mild climate of the highlands, we were all wet as soon as we left the bus. It is actually hard to do anything during the day, because the high temperature and high humidity are almost unbearable. Of course, most of the rooms here do not have an air-conn making it hard to escape the heat. Secondly, the insects keep going everywhere and invisible mosquitos bite like hell. The only possible activity during the day is just staying in the shade and waiting for the evening cool to come. Suprisingly, that is exactly what we needed!

We got a nice room with a terrace and a sea view, but most of the time we spent reading, looking at the sea and drinking flavoured agua. In the evenings, we could have strolls on the beach or to a wonderful view point from nearby rocks.We also tried swimming in the ocean, but very strong waves made it rather a hazardful activity.

It is a pitty to leave this relaxing place – tonight we are heading to San Cristobal de las Casas to hunt more Maya treasures.

Around Oaxaca

Today we decided to take an organised tour around tourist attractions close to Oaxaca – Mitla ruins, petrified waterfalls (Hiervo el Agua), rugs weaving factory in Teotitlan of Valley,  Mezcal destillery (am alcoholic bevarage similar to tequilla) and  El Tule which is the home to one of the oldest trees in the world. It was rather commercial tour and the guide took as to many shops where we were supposed to buy local goods. We decided that it was the last time we took such a tour. Tomorrow, we are heading to the Oaxaca beaches.

ruiny w Mitla, hiervo el agua

Dzisiaj. Dzisiaj bylo długie, chociaż zrobiliśmy niewiele. Niczym typowy, leniwy turysta wsadziliśmy nasze pupcie w mini busa i pojechaliśmy na zorganizowaną wycieczkę. Niestety jako globtroterzy cierpieliśmy na brak wolności wyborów miejsc i czasu.

Co ciekawe, tutaj zauważamy, że wszystkie miejsca turystyczne nie tylko są przygotowane pod zagranicznego turystę, ale przede wszystkim pod meksykańskiego. Często ludzie sprzedający różnego rodzaju produkty zaczynają się wahać kiedy nagle w tłumie widzą białego, ogromnego człowieka i często rezygnują z zaoferowania nam swojego wyrobu – sytuacja totalnie nietypowa w porównaniu z Tajlandią.

Zobaczyliśmy dzisiaj ruiny w Mitla – raczej niewielkie w porównaniu z tymi, które widzieliśmy niedaleko Miasta Meksyk.

Hiervo el agua – źródła wodne tworzące najpierw baseny, a potem spływające powoli z gór w taki sposób, że tworzyły mineralne stalagdyty.

Potem zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku miejscach gdzie pokazali nam jak robi się trunek zwany Mezcal – podobny do Tequili i robiony z Agawy, jak robi się dywany – poczynając od zrobienia nici z wełny, zabarwienia ich naturalnymi skladnikami i stworzenia dywanów aż w końcu zobaczyliśmy ogromne drzewo, które miało ponad 2000 lat. To drzewo spija ponoć 10 000 litrów wody dziennie (miara z pewnością przesadzona), a ponieważ bagno, na którym wyrosło dawno wyschło i zamieniło się w wioskę, teraz musi być nawadniane sztucznie.

Jutro ruszamy w kierunku plaży! Dowiedzieliśmy się, że Oaxacańskie plaże miesiąc temu nawiedził huragan – trochę nie wiemy więc czego się spodziewać. Jutro się wszystko okaże.

Oaxaca – the land of chocolate

Imagine a land where everything is made of chocolate… No, this is not  the beginning of the Hansel and Gratel fairy tale – it is an authentic place in Mexico and it is called Oaxaca.

After rather longish trip from Mexico City through Sierra Madre mountains we finally arrived to Oaxaca. Although it was already after sunset the place made an impression of a quiet and quite elegant town. Cobbled streets, one or two storey buildings, colonial-style city plan and friendly mexicans on the streets made for a good beginning. Our beds in the cosy Pochon hostel were already waiting for us and after a quick refreshing we went out to eat some Pozole (mexican-style meat soup).

However, real expolration of the treasures of Oaxaca did not start until next morning. Next to spacious plazas, impressive mexican-baroque churches and quiet parks we found busy street markets with handcraft, vegies and food.

Above all, the main specialization of Oaxaca is cocoa. In different forms: chocolate, hot chocolate, in coffee or even… as a spicy dark sauce called mole negro. It is usually served with some tortillas or in a chicken stew. That is right – chicken served in hot chocolate! We tried it on one of street markets and it was absolutely delicious. Like nothing we have eaten before, in a good sense. If you ever come to Oaxaca, you have to eat some (don’t worry we are bringing some of the sauce home, so you if you hurry we can share some).

We just hope the witch (known here as Montezuma) will not catch us tomorrow and punish with the food poisoning.

Oaxaca

Długi czas nie mogliśmy się zdecydować gdzie chcemy dalej jechać. W końcu dzień przed naszym wyjazdem z Mexico City stanęło na trzech opcjach:

Czy jechać do Taxco – małego, ponoć uroczego miasteczka stosunkowo niedaleko od Ciudad de Mexico, znanego z taniego srebra, ale mocno turystycznego. Musielibyśmy jednak potem znowu wracać do Mexico City, żeby wybrać się w dalszą podróż.

Opcją drugą była Puebla polecana przez przypadkowego sąsiada w czasie jednego z obiadów. Jedno z większych miast Meksyku, z mnóstwem kościołów i piramidami w pobliżu.

I w końcu Oaxaca (czyt. Łachaka) – miasto, które i tak musieliśmy minąć w naszej podróży do Miasta Guatemala (skąd będziemy odbywać za kilka tygodni lot powrotny).

Decyzja była ciężka, bo mimo, że nasz miesiąc miodowy w niezwykły sposób stał się prawdziwym miesiącem (miejmy nadzieję, że miodowym pozostanie) czasu wcale nie mamy wiele, bo droga jest długa i mnóstwo po drodze do zobaczenia.

Dopiero w ostatniej chwili postanowiliśmy jechać bezpośrednio do Oaxaki i tu zaczęły się robić schody. Nie mogliśmy znależć noclegu, a ponadto wszystkie autobusy były już porezerwowane. W końcu udało nam się wynegocjować 2 lóżka w jednym z hosteli i dwa miejsca (nawet koło siebie) w autobusie. Niestety koło toalety.

Poza zapachami drogę urozmaicały nam piękne widoki – góry, lasy drzewno-kaktusowe i oglądanie odcinków nagrań Cejrowskiego o Meksyku (które zakupiliśmy jeszcze w trakcie naszego pobytu w Polsce). Dowiedzieliśmy się z nich kilku bardziej i mniej ciekawych rzeczy, najbardziej jednak zaciekawiła nas historia obrazu Panienki z Guadalupe (której niestety nie uda nam sie odwiedzić w czasie naszej podróży). Przeczytanie tej historii zostawiamy Szanownym Czytelnikom.

Kopia obrazu wisi niemalże w każdym przez nas zwiedzanym kościele (a kościołow tutaj jest sporo). Co ciekawsze jednak tutaj, w Oaxace bardzo często spotykamy obrazy Jana Pawla II (który ponoć odwiedził to miasto) i obraz Jezusa Świętej Faustyny.

pani sprzedająca na rynku drób

Oaxaca podoba nam się dużo bardziej niż Miasto Meksyk – jest mniejsza i bardziej urocza. Postanowiliśmy tu zostać jeszcze dwie dodatkowe noce, a Bartek starając się o większy rozgłos i zaczął udzielać wywiadów (po Hiszpańsku – nie jesteśmy tylko pewni co ostatecznie powiedział).

Aby nie przedłużac, prosimy jeszcze Naszych Szanownych Czytelników o zostawianie nam opinii jakiego rodzaju opisy czytalibyście najchętniej – czy bardzo szczegolowe czy lepiej krótkie i zwięzłe. Pozdrawiamy Was wszystkich Bardzo serdecznie! A zwłaszcza gorące buziaki dla Cioci Ity, która obchodzi dzisiaj swoje urodziny!

Mexico City – po raz ostatni

Deszcz? Mówiliśmy kiedyś coś o deszczu? Dzisiaj pogoda byla prześliczna! Trochę głupio się przyznać, ale tak bardzo się tego nie spodziewaliśmy, że się trochę spaliliśmy.

Pojechaliśmy dzisiaj do piramid Teotihuacán.  Zrobiły na nas ogromne wrażenie! Mieszkający tam do 600/800 roku ludzie budowli nie tylko piramidy, ale nawet piętrowe domy. Na najwyższej z piramid zrobiliśmy krótką przerwę jedząc przepyszne lokalne owoce (nie możemy zrozumieć czemu niektórym nie smakuje meksykańskie jedzenie!)

Kaktusy

piramida w Teotihuacán

Po powrocie spróbowaliśmy lokalnego piwa, albo raczej normalnego piwa z dodatkiem limonki, pieprzu i oszronione solą i chili. Miało ciekawy smak, może jeszcze kiedyś spróbujemy. Bartek zachwycał się smakiem lokalnego hamburgera, oczywiście na ostro, a Majka skosztowała azteckiej zupki pomidorowej (też na ostro). Planujemy jeszcze dzisiaj wziąć udzial we wspólnym gotowaniu enchiladas w naszym hostelu – trzymajcie kciuki! może nam się uda!