Smaki, zapachy, zmysly… W luang prabang wszystko jest inne niz w tajlandii… Jakie? Powietrze przesycone tu jest zapachem swiezo parzonej kawy (w tajlandii trudno o dobra kawe), pieczonych bagietek… Czas tu plynie wolniej… Podroznik, ktory sie nie potrafi zatrzymac. Wziac glebokiego oddechu. Spojrzec na innosc i pieknosc tego miejsca. Wiele straci. Straci wszystko, bo wlasnie to jest urokiem luang prabang. Male domki stojace jeden przy drugim rozniace sie miedzy soba stylem architektonicznym, a kazdy z nich piekny. Zgubic sie w tych uliczkach, co jakis czas ze zdziwieniem odnajdujac sie przy brzegu mekongu. Luang prabang bardzo nam sie spodobalo. Ale dzis postanowilismy zobaczyc cos dalej…
W naszym hostelu panuje niezwykla atmosfera. Jak juz pisalismy w angielskiej czesci znalezlismy sie tu przypadkiem. Do luang prabang, nasza 9-osobowa grupa dojechalismy bardzo pozno. Duzo pozniej niz by sie tego ktokolwiek spodziewal. Nikt tez nie mial zarezerwowanego noclegu, a o tej godzinie ciezko bylo by cos znalezc. Ale zostalismy uratowani. Jeden z naszych wspoltowazyszy podrozy znal laotanke prowadzaco guesthouse. Gdy nasz kierowca chcial nas wyrzucic na srodku drogi na przedmiesciach sam nie znajac miasta i bojac sie go, w miejscu gdzie poza klubem nocnym 300metrow dalej ne bylo absolutnie nic, Roger zadzwonil do swojej znajomej. Ta skuterem przyjechala po nas i caly minibus poprowadzila do siebie. Tu, nie majac wystarczajaco miejsca w pokojach dla naszej calej 9tki rozlozyla namioty, tak aby kazdy mial gdzie spac. Ciekawe jest to, ze jak dojechalismy czekali na nas inni lokatorzy hostelu. Atmosfera byla niemal rodzinna – przywitani wszyscy zostalismy jak dawno niewidziani przyjaciele. To wlasnie jeden z lokatorow poradzil nam zebysmy, poza zwiedzaniem samego luang prabang zobaczyli tez wodospad. I to wlasnie zaplanowalismy na dzis. Potem, wieczorem chcielismy wsiasc w nocny autobus do viantine – stolicy laosu.
Mnie osobiscie bardzo spodobaly sie wioski, ktore mijalismy po drodze z granicy. Droga ta, czesto zwykla, bita byla czerwona i czerwonawy pyl okrywal wszystko. Okryte strzecha domy i umorusane dzieci. Wszystko wygladajaco bardzo prosto z okna mini-vana.
Gdy dowiedzielismy sie, ze jadac na wodospad mozna sie w wiosce zatrzymac bardzo sie ucieszylismy.
Rano wynegocjowalismy sobie na prawde dobra cene z tuk tukarzem i ruszylismy w droge. Nie zdawalismy sobie jednak sprawy z tego, ze bedziemy jechac az 40minut. Powiedzielismy naszemu kierowcy, ze wrocimy za mniej wiecej godzine – no bo ile moglo by zabrac ogladanie wodospadu, prawda?
Ale gdy weszlismy do parku okazalo sie, ze miejsce nie jest takie zwykle jak nam sie moglo wydawac. Las przecinaly dobrze zadbane kreski sciezek i zanim doszlismy do wody znalezlismy sie przy klatkach z niedzwiedziami. Misie te byly ponoc odratowane i bylo ich sporo. Wszystkie byly ciemno brunatne i kazdy zajety swoimi sprawami… Albo raczej zabawami, bo misie na wybiegu mialy prawdziwy plac zabaw. Kazdy z nich bawil sie sam. Niektore sie wspinaly inne przenosily liscie… Nam najkbardziej spodobal sie jedem chlapiacy sie w sadzawce. Bawil sie pilka, ale z wody wystawaly tylko 4 lapy i leb. Wydawac by sie moglo, ze byl tu prawdziwy misiowy raj.
Kawalek dalej natknelismy sie na maly wodospad, a pod nim sadzawka z najbardziej niebieska slodka woda jaka zdarzylo nam sie widziec. Bylismy dosyc wczesnie, nie bylo innych turystow. Miejsce bylo spokojne, czyste, niezwykle… “swimming area” brzmial napis na tabliczce. Od razu pozalowalismy, ze nie dowiedzielismy sie o tym miejscu wiecej lub chociaz nie pomyslelismy zeby wziac stroje kapielowe. Chlod wody kusil…
Gdy poszlismy kawalek dalej w gore strumienia znalezlsmy podobne miejsce. Tym razem na jednym z drzew wisiala lina do skakania do wody. Potem bylo jeszcze jedno miejsce z malym wodospadem i sadzawka az wreszcie doszlismy do wodospadu. To jest prawdziwego. Wysokiego na kilkadzoesiat metrow. Dookola roztaczal sie park. Miejsce bylo piekne.
Po chwilowym odpoczynku i wielu zdjeciach ruszylismy sciezka po gore. Sciezka byla torche stroma, dluga… Ale gdy weszlismy na gore znalezlismy sie w sadzawce. To tu przyplywala woda strumieniami i to stad z hukiem spadala w przepasc.
W drodze powrotnej, przy sadzawkach spotkalismy juz tlumek turystow. Zabawa trwala. Plywanie, smiechy, chlapanie i skakanie do wody… Bylo goraco. Woda kusila… W koncu bartek zrzucil ubranie i w majtkach dolaczyl do bawiacych sie ludzi.
Tak jak to bylo w planie, w drodze powrotnej nasz tuk tuk zatrzymal sie przy wiosce. Wyszlismy. Jakiz byl nasz zal gdy zorientowalismy sie, ze ci ludzie, te dzieci i kobiety sa tylko nastaieni na turystow. Sprzedawali tu swoje wyroby, niemal probujac wymusic ich kupno. Zycia wioski jaki takiej nie dane nam bylo zobaczyc. Ucieklsmy stad jak najszybciej! Czy to dobrze czy zle gdy wioski staja sie tak zalezne od turystow? Czy potrafia sie jeszcze wowczas utrzymac same?
Gdy wrocilismy do luang prabang mielismy jeszcze chwile czasu zeby isc na gore w srodku miasta. Stala na niej buddyjska swiatynia. Widok byl piekny i ponoc zachody slonca stad wygladaja pieknie, ale my do tego czasu nie moglismy czekac.
Przed wyjazdem jeszcze wypilismy sok z trzciny cukrowej i zjedlismy potrawke z bambusa (pracujaca w naszym hostelu pani swietnoe gotowala)- ku naszemu zdziwieniu bambus taki ma posmak grzybow, i ruszylismy w dalasza droge.