Nasz ostatni dzien… Spedzilismy cudowny miesiac, piekne 4 tygodnie i oto zblizal sie koniec… Bangkok nie byl naszym wymarzonym miejscem na zegnanie sie z tajlandia, ale stad mielismy wylatywac. Postanowilismy wiec zobaczyc muzeum narodowe i wybrac sie do ogromnego sklepu handlowego o nazwie MBK. To drugie wiazalo sie nie tylko z checia zobaczenia tego miejsca, ale rowniez z potrzeba zakupienia przeze mnie jakiejs bluzy – jako ze pech chcial, ze w czasie podrozy zgubilam cieple rzeczy jakie posiadalam. Tymczasem Niemcy, do ktorych wracalismy mialy na nas czekac zimne i bezsloneczne.
Do muzeum, po raz ostatni pojechalismy lodzia ekspresowa. Mila to i szybka przejazdzka, ale rzeka jest niesamowicie brudna. W wodzie plywa wszystko co tylko sobie mozna wyobrazic. Sa kokosy, klapki, plastykowe pojemniki na jedzenie, rosliny i wiele innych. Wyglada to strasznie!
Muzeum bylo spore. Miescily sie w nim rozne dzialy: historii, sztuki, ceramiki, powozow pogrzebowych, kosci sloniowej… I wiele innych. Eksponaty byly ciekawe, ale niezadbane, zle opisane i niezorganizowane. Mimo wiec dobrych zbiorow nie bylo ono dobre, a przy wyjsciu spotkalismy bardzo zdenerwowanego niemca, ktory wyrzekal jaka to strata czasu bylo dla niego zwiedzanie.
Ale my mielismy czas. Dobre czy zle – planowalismy tu byc od dawna i nie zalowalismy wyboru.
Nastepnie pojechalismy do MBK. Wielkosc rzeczywiscie robila wrazenie, ale to nie to bylo tu najdziwniejsze. Poza pawilonami sklepowymi – jak przystalo na dom towarowy w europie byly tez… Stragany. Byl to ogromny rynek z roznego rodzaju rzeczami – glownie ubraniami i telefonami komorkowymi, ale nie tylko. Na 7 pietrach miescily sie i bardzo dobre firmowe sklepy i przekupki sprzedajace podrobine produkty tych samych firm… Bylo sporo ludzi, bylo kolorowo i inaczej…
Gdy udalo nam sie spowrotem dostac do upalnej rzeczywistosci (MBK jest klimatyzowane) mielismy jeszcze troche czasu zeby powalesac sie po bangkokowych uliczkach. Byly ulice mechanikow gdzie ci naprawiali stare silniki i kupy zelastwa lezaly na ulicach i chodnikach. Kawalek dalej znajdowaly sie stanowiska z felgami, a jeszcze dalej dzielnica chinska. W swoich zakladach ludzie spali jak i pracowali, jedli, wychowywali dzieci… Zyli.
Wiekszosc takich domow byla bardzo podobna – rozsowane kraty, za nimi zaklad a zarazem pokoj dzienny, a z tylu schodki na gore. Ludzie zyli obok mieszkajacych w sciekach, a wieczorem wychodzacych na lowy karaluchow i szczurow. Wszedzie panoszyly sie psy – wygladajace na najedzone. Co nas zaskoczylo bylo to, ze wiekszosc z nich byla biala. Za dnia lezaly one na chodnikach zmeczone upalem, a noca mozna je bylo zobaczyc snujace sie po ulicach, czasem w pojedynke, czasem gromadami… Z poczatku troche balismy sie podchodzic do nich i gdy przecinaly nasza droge – omijalismy je dalekim lukiem. To z dwoch powodow – zadne z nas nie mialo szczepien przeciwko wsciekliznie i niektore psy wygladaly jak by mialy powazne choroby skory. Niestety wkrotce przekonalismy sie ze jest ich zbyt wiele zeby mozna je wszystkie omijac. Wiekszosc z nich nie zwracala na nas zreszta najmniejszej uwagi.
Probujac uciec od zgielku wielkich ulic zapuszczalismy sie czasem w prawdziwe labirynty malych uliczek. Tu tez nas czasem doganial jakis zblakany motocykl, ale bylo choc troche ciszej. Tutaj ludzie przygladali nam sie z zainteresowaniem nieprzywykli do turystow zapuszczajacych sie w te strony. Ale bangkoku nie potrafilismy polubic. Byl glosny, haotyczny, brudny, smierdzacy i pelen turystow.
Nadszedl ten czas, ze musielismy jechac na lotnisko. Mielismy sie jeszcze tam spotkac z Netem i Eek (naszymi tajskimi znajomymi) co nas bardzo cieszylo.
Spotkanie bylo bardzo mile choc krotkie. Opowiedzielismy im w skrocie o naszych przygodach. Oni powiedzieli nam o innym spektaklu transwestytow i innym (bardzo oblesnym z opisu) barze, do ktorego ponoc lubia chodzic turysci. Opowiedzieli nam tez co sie dzieje z demonstracja czerwonych politycznie koszulek, ktora wszscy przez nas spotykani tajowie goraco sledzili w telewizji od czasu kiedy wrocilismy z laosu. Troche sie jej balismy jako ze rok wczesniej w podobnej sytuacji, protestujacy zablokowali lotnisko. Ale tym razem nie bylo czym sie martwic – wszystko przebiegalo pokojowo.
Eek opowiedziala nam w skrocie o tym jak pomagala ldziom po tsunami i jakie to bylo straszne. Mowila, ze zanim przyszly wielkie fale morze cofnelo sie bardzo, bardzo mocno. Podobne tsunami naszlo tajlandie jakies 50 lat wczesniej – ale nie bylo tak duze, a zyjacy wtedy ludzie albo nie sa juz na tym swiecie, albo wowczas bedac dziecmi nie pamietali tego dobrze. Tak tez ludzie nie byli wyedukowani, nie wiedzieli jak sie zachowac, co to wszystko oznacza. Gdy sie morze cofnelo, w swej prostocie mysleli, ze to zapowiedz cudu. Wyszli i czekali. I tym wiecej ofiar pochlonely fale. Eek pomagala w wiosce, ktorej przywodczyni stracila 7 czlonkow rodziny. Zostal jej tylko jeden syn. Wszystkich innych pochlonelo morze.
Tak tez rozprawialismy sobie o roznych smutnych i wesolych sprawach. Bylo milo, ale czas uciekal. W koncu musielismy sie szykowac do wylotu. Przyszedl czas na pozegnania, obietnice kolejnego rychlego spotkania… Czekala nas dluga podroz z transferem na kolejny samolot w dubaju i na pociag we frakfurcie. Czekal nasz koniec naszej pieknej wycieczki… Mielismy zamienic slonce na chmury, swiatynie buddyjskie na koscioly; ludzi o skosnych oczach na tych o bialej skorze…
Teraz zaczynamy juz myslec o kolejnej wyprawie… Tum razem chcemy by byly to Himalaje. Kto jedzie z nami?