Nong khai – tutaj sie teraz znajdowalismy. Ostatnie przez nas zwiedzne przymekongowe miasteczko. Ze wzgledu na moja niespodziewana chorobe w laosie i niemoznosc wynajecia tam skuterka postanowilismy to zrobic tu i teraz. Tu rowniez znajdowal sie park rzezb buddy – tego samego artysty tyle, ze pozniejszej “produkcji” i wioski – choc byly one tu tajskie, a nie laotanskie.
Zanim ruszylismy w droge czekala nas nauka jazdy. Zadne z nas nie prowadzilo nigdy skutera, a dodatkowym utrudnieniem byl lewostronny ruch obowiazujacy w Tajlandii. Mezczyzna wypozyczajacy motory byl dosyc zdziwiony, gdy mu powiedzielismy, ze to nasz pierwszy raz. Niezbyt sie jednak tym przejal i szybko polecil nam motor z automatycznymi biegami, jako ze taki jest latwiejszy w prowadzeniu. Pierwsza wsiadla Maja i po krotkim wprowadzeniu do budowy kokpitu (kierownica, stacyjka, zaplon i gaz) juz pedzila po ulicach Nong Khai. Najpierw zatrzymalismy sie na stacji benzynowej, aby zatankowac i abym mogl rowniez pocwiczyc jazde. Prowadzenie bylo rzeczywiscie bardzo latwe, choc poruszanie sie po ulicach wymagalo juz troche wprawy. Lewostonny ruch uliczny nie jest scisle przestrzegany w Tajlandii, wiec mozna sie spodziewac nadjezdzajacych pojazdow praktycznie zewszad. Zasady pierwszenstwa opieraja sie na zasadzie, kto szybszy ten lepszy, a zajezdzanie innym drogi jest raczej regula i nalezy byc na nie zawsze przygotowanym. Jedynym sposobem sygnalizacji zmiarow innym kierowcom jest klakson, ktory wykorzystuje sie przy kazdej mozliwej okazji np. aby zasygnalizowac manewr wyprzedzania mniejszym i wolniejszym pojazdom, lub powitac przechodzacych turystow (co jest szeroko praktykowane przez kierowcow tuk-tukow).
Kiedy zjechalismy z glownej drogi i wjechalismy na promenade wzdluz Mekongu, jazda stala sie duzo przyjemniejsza. Bardzo szybko dojechalismy do chedi zatopionego w Mekongu, ktorego czubek widac jedynie w suchym sezonie. Niestety nie udalo nam sie zobaczyc slynnych kuli ognia, ktore podobno uwlaniaja sie naturalnie w tym miejscu z dna Mekongu. W celu ogladania tego niezwyklego zjawiska organizowany jest nawet festiwal odbywajacy sie w listopadzie w Nong Khai. Pochodzenie tych kul jest niepewne – legenda glosi, ze wydycha je mityczny waz Naga na powitanie Buddy, chociaz inni twierdza, ze sa one tworzone przez ludzi, ktorzy chca przyciagnac wiecej turystow. Jaka jest prawda? Tego nie wiemy. Romantycy i wyznawcy Buddhy preferuja pierwsze wyjasnienie, a ci z bardziej racjonalnym podejsciem zwroca sie raczej ku hipotezom naukowym. Bardzo kolorystyczny obraz kontrowersji wokol kuli ognia nad Mekongiem jest przedstawiony w filmie fabularnym “Mekhong River Full Moon Party”. Polecam!
Z zatopionego Chedi pojechalismy do Buddha park. Po drodze pomylilem gaz z hamulcem (jakkolwiek wydaje sie to malo prawdopodobne), co nieomal skonczylo sie wypadkiem. Po tym wydarzeniu ciezko bylo zaciagnac Maje spowrotem na motor, ale po dlugich negocjacjach postanowila mi dac jeszcze jedna szanse, choc przez reszte dnia wolala prowadzic sama. Park Rzezb nie zrobil na nas wielkiego wrazenia. Jednak niektore z rzezb byly faktycznie ogromne i chociaz z tego powodu warto bylo je zobaczyc. interesujace wydalo nam sie “kolo zycia”, do ktorego wejscie symbolizowalo wagine, a przechodzacy przez nie turysci byli metafora spermy… W srodku tego kola mozna bylo ogladac rzezby przedstawiajace kolejne etapy ludzkiego rozwoju: od plodu, przez milosc, a nastepnie koniec milosci, az do smierci. Autorowi nalezy sie uznanie za calosciowe spojrzenie na ten trudny temat…
Kolejnym przystankiem miala byc plantacja jedwabiu. Droga do niej byla daleka (ok. 30 km, mapki zdobylismy z hostelu Mut Mee, dostepne rowniez na stronie tego hostelu) i wiodla przez bardziej ruchliwe rejony. Na miejscu bylismy nieco zawiedzeni: oprocz stawu i upraw roslin zjadanych przez gasienice nie bylo nic do zobaczenia.
W drodze powrotnej jechalismy przez wioski ulozone nad brzegiem Mekongu. Dzieki temu moglismy zobaczyc zycie w prawdziwej tajskiej wsi, liczne plantacje ryzu, tajskie krowy oraz drewniane zurawie sluzace rybakom do polowu. Ludzie byli do nas bardzo przyjaznie nastawieni i radosnie machali, gdy przejezdzalismy. Wydaje sie, ze my bylismy dla nich duza atrakcja: gdy na chwile zatrzymalismy sie w barze przy plazy nad Mekongiem, otoczyla nas gromada dzieci. Niestety gdy probowalismy cos zamowic, menu choc czesciowo po angielsku bylo dla nas niedozrozumienia. Wlasciciele mimo bariery jezykowej starali sie nam bardzo pomoc i przyrzadzili nam prosty posilek. Jedzenie nie bylo dobre, ale goscinnosc tych malych i duzych Tajow zupelnie nam to wynagrodzila.
Kiedy dotarlismy spowrotem do Nong Khai, trafilismy na nocny targ ze swieza zywnoscia. Wsrod egzotycznych smakolykow znalezlismy zaby, smazone lub swieze i nawet wciaz ruszajace sie, ryby zeskakujace z lady prosto pod nasze stopy i smazone pasikoniki. Przed tymi ostatnimi nie potrafilismy sie oprzec i sprobowalismy kazde z nas po jednym (Maja musiala mnie do tego dlugo namawiac). Smak tych owadow byl interesujacy – byly chrupiace niczym chipsy, choc pozostawialy nieprzyjemny posmak goryczy. Dlatego postanowilismy poprzestac na jednym okazie i wiecej juz nie probowac.
W ten sposob uplynal nam dzien i nadszedl wieczor, a wraz z nim czas oddania naszego pojazdu. Na koniec poszlismy na skromna kolacje do tajsko-niemieckiej restauracji polozonej naprzeciwko naszego hostelu, a nastepnie wrocilismy do pokoju.