Finally honeymoon!

As much as we enjoyed last two weeks: first, wonderful wedding at which we met all old friends and then the travel to Mexico, it was very hectic and, honestly, stressful time. Therefore we longed for some rest at the beach sipping coctails and just enjoying each others companionship. The dream could finally come true once we arrived to Mazunte – a small village situated at the Pacific Ocean.

Mazunte is a charming village with a nice mexican atmosphere and without the noise of the typical beach resorts (such as Acapulco). Its beaches are rather pristine, beautifully hidden in the rocky bays. Many of the bungalows are facing the sea and have a beautiful view and are surrounded by the mesmarizing sound of the forceful waves of the Pacific. People here have much darker complexion, but also seem a lot more friendly (but with Mexican indifference). There are not many tourists here, but many of them seem of mexican or hispanic origins making the place more authentic (you do not hear that much english in here).

However, Mazunte is no paradise. Barely a month ago it was hit by a hurricane that took off the roofs of 60% of houses (it does not say much, because the roofs are made of palm leaves). Fortunately, when we came most of the houses have been already rebuilt and we found little traces of the recent hurricane. What struck us the most is the heat – coming from the more mild climate of the highlands, we were all wet as soon as we left the bus. It is actually hard to do anything during the day, because the high temperature and high humidity are almost unbearable. Of course, most of the rooms here do not have an air-conn making it hard to escape the heat. Secondly, the insects keep going everywhere and invisible mosquitos bite like hell. The only possible activity during the day is just staying in the shade and waiting for the evening cool to come. Suprisingly, that is exactly what we needed!

We got a nice room with a terrace and a sea view, but most of the time we spent reading, looking at the sea and drinking flavoured agua. In the evenings, we could have strolls on the beach or to a wonderful view point from nearby rocks.We also tried swimming in the ocean, but very strong waves made it rather a hazardful activity.

It is a pitty to leave this relaxing place – tonight we are heading to San Cristobal de las Casas to hunt more Maya treasures.

Around Oaxaca

Today we decided to take an organised tour around tourist attractions close to Oaxaca – Mitla ruins, petrified waterfalls (Hiervo el Agua), rugs weaving factory in Teotitlan of Valley,  Mezcal destillery (am alcoholic bevarage similar to tequilla) and  El Tule which is the home to one of the oldest trees in the world. It was rather commercial tour and the guide took as to many shops where we were supposed to buy local goods. We decided that it was the last time we took such a tour. Tomorrow, we are heading to the Oaxaca beaches.

ruiny w Mitla, hiervo el agua

Dzisiaj. Dzisiaj bylo długie, chociaż zrobiliśmy niewiele. Niczym typowy, leniwy turysta wsadziliśmy nasze pupcie w mini busa i pojechaliśmy na zorganizowaną wycieczkę. Niestety jako globtroterzy cierpieliśmy na brak wolności wyborów miejsc i czasu.

Co ciekawe, tutaj zauważamy, że wszystkie miejsca turystyczne nie tylko są przygotowane pod zagranicznego turystę, ale przede wszystkim pod meksykańskiego. Często ludzie sprzedający różnego rodzaju produkty zaczynają się wahać kiedy nagle w tłumie widzą białego, ogromnego człowieka i często rezygnują z zaoferowania nam swojego wyrobu – sytuacja totalnie nietypowa w porównaniu z Tajlandią.

Zobaczyliśmy dzisiaj ruiny w Mitla – raczej niewielkie w porównaniu z tymi, które widzieliśmy niedaleko Miasta Meksyk.

Hiervo el agua – źródła wodne tworzące najpierw baseny, a potem spływające powoli z gór w taki sposób, że tworzyły mineralne stalagdyty.

Potem zatrzymaliśmy się jeszcze w kilku miejscach gdzie pokazali nam jak robi się trunek zwany Mezcal – podobny do Tequili i robiony z Agawy, jak robi się dywany – poczynając od zrobienia nici z wełny, zabarwienia ich naturalnymi skladnikami i stworzenia dywanów aż w końcu zobaczyliśmy ogromne drzewo, które miało ponad 2000 lat. To drzewo spija ponoć 10 000 litrów wody dziennie (miara z pewnością przesadzona), a ponieważ bagno, na którym wyrosło dawno wyschło i zamieniło się w wioskę, teraz musi być nawadniane sztucznie.

Jutro ruszamy w kierunku plaży! Dowiedzieliśmy się, że Oaxacańskie plaże miesiąc temu nawiedził huragan – trochę nie wiemy więc czego się spodziewać. Jutro się wszystko okaże.

Oaxaca – the land of chocolate

Imagine a land where everything is made of chocolate… No, this is not  the beginning of the Hansel and Gratel fairy tale – it is an authentic place in Mexico and it is called Oaxaca.

After rather longish trip from Mexico City through Sierra Madre mountains we finally arrived to Oaxaca. Although it was already after sunset the place made an impression of a quiet and quite elegant town. Cobbled streets, one or two storey buildings, colonial-style city plan and friendly mexicans on the streets made for a good beginning. Our beds in the cosy Pochon hostel were already waiting for us and after a quick refreshing we went out to eat some Pozole (mexican-style meat soup).

However, real expolration of the treasures of Oaxaca did not start until next morning. Next to spacious plazas, impressive mexican-baroque churches and quiet parks we found busy street markets with handcraft, vegies and food.

Above all, the main specialization of Oaxaca is cocoa. In different forms: chocolate, hot chocolate, in coffee or even… as a spicy dark sauce called mole negro. It is usually served with some tortillas or in a chicken stew. That is right – chicken served in hot chocolate! We tried it on one of street markets and it was absolutely delicious. Like nothing we have eaten before, in a good sense. If you ever come to Oaxaca, you have to eat some (don’t worry we are bringing some of the sauce home, so you if you hurry we can share some).

We just hope the witch (known here as Montezuma) will not catch us tomorrow and punish with the food poisoning.

Oaxaca

Długi czas nie mogliśmy się zdecydować gdzie chcemy dalej jechać. W końcu dzień przed naszym wyjazdem z Mexico City stanęło na trzech opcjach:

Czy jechać do Taxco – małego, ponoć uroczego miasteczka stosunkowo niedaleko od Ciudad de Mexico, znanego z taniego srebra, ale mocno turystycznego. Musielibyśmy jednak potem znowu wracać do Mexico City, żeby wybrać się w dalszą podróż.

Opcją drugą była Puebla polecana przez przypadkowego sąsiada w czasie jednego z obiadów. Jedno z większych miast Meksyku, z mnóstwem kościołów i piramidami w pobliżu.

I w końcu Oaxaca (czyt. Łachaka) – miasto, które i tak musieliśmy minąć w naszej podróży do Miasta Guatemala (skąd będziemy odbywać za kilka tygodni lot powrotny).

Decyzja była ciężka, bo mimo, że nasz miesiąc miodowy w niezwykły sposób stał się prawdziwym miesiącem (miejmy nadzieję, że miodowym pozostanie) czasu wcale nie mamy wiele, bo droga jest długa i mnóstwo po drodze do zobaczenia.

Dopiero w ostatniej chwili postanowiliśmy jechać bezpośrednio do Oaxaki i tu zaczęły się robić schody. Nie mogliśmy znależć noclegu, a ponadto wszystkie autobusy były już porezerwowane. W końcu udało nam się wynegocjować 2 lóżka w jednym z hosteli i dwa miejsca (nawet koło siebie) w autobusie. Niestety koło toalety.

Poza zapachami drogę urozmaicały nam piękne widoki – góry, lasy drzewno-kaktusowe i oglądanie odcinków nagrań Cejrowskiego o Meksyku (które zakupiliśmy jeszcze w trakcie naszego pobytu w Polsce). Dowiedzieliśmy się z nich kilku bardziej i mniej ciekawych rzeczy, najbardziej jednak zaciekawiła nas historia obrazu Panienki z Guadalupe (której niestety nie uda nam sie odwiedzić w czasie naszej podróży). Przeczytanie tej historii zostawiamy Szanownym Czytelnikom.

Kopia obrazu wisi niemalże w każdym przez nas zwiedzanym kościele (a kościołow tutaj jest sporo). Co ciekawsze jednak tutaj, w Oaxace bardzo często spotykamy obrazy Jana Pawla II (który ponoć odwiedził to miasto) i obraz Jezusa Świętej Faustyny.

pani sprzedająca na rynku drób

Oaxaca podoba nam się dużo bardziej niż Miasto Meksyk – jest mniejsza i bardziej urocza. Postanowiliśmy tu zostać jeszcze dwie dodatkowe noce, a Bartek starając się o większy rozgłos i zaczął udzielać wywiadów (po Hiszpańsku – nie jesteśmy tylko pewni co ostatecznie powiedział).

Aby nie przedłużac, prosimy jeszcze Naszych Szanownych Czytelników o zostawianie nam opinii jakiego rodzaju opisy czytalibyście najchętniej – czy bardzo szczegolowe czy lepiej krótkie i zwięzłe. Pozdrawiamy Was wszystkich Bardzo serdecznie! A zwłaszcza gorące buziaki dla Cioci Ity, która obchodzi dzisiaj swoje urodziny!

Mexico City – po raz ostatni

Deszcz? Mówiliśmy kiedyś coś o deszczu? Dzisiaj pogoda byla prześliczna! Trochę głupio się przyznać, ale tak bardzo się tego nie spodziewaliśmy, że się trochę spaliliśmy.

Pojechaliśmy dzisiaj do piramid Teotihuacán.  Zrobiły na nas ogromne wrażenie! Mieszkający tam do 600/800 roku ludzie budowli nie tylko piramidy, ale nawet piętrowe domy. Na najwyższej z piramid zrobiliśmy krótką przerwę jedząc przepyszne lokalne owoce (nie możemy zrozumieć czemu niektórym nie smakuje meksykańskie jedzenie!)

Kaktusy

piramida w Teotihuacán

Po powrocie spróbowaliśmy lokalnego piwa, albo raczej normalnego piwa z dodatkiem limonki, pieprzu i oszronione solą i chili. Miało ciekawy smak, może jeszcze kiedyś spróbujemy. Bartek zachwycał się smakiem lokalnego hamburgera, oczywiście na ostro, a Majka skosztowała azteckiej zupki pomidorowej (też na ostro). Planujemy jeszcze dzisiaj wziąć udzial we wspólnym gotowaniu enchiladas w naszym hostelu – trzymajcie kciuki! może nam się uda!

Mexico City – Dzień II

Ależ mieliśmy dzisiaj piękny dzień! 😀

Wyspaliśmy się! Nareszcie! Przespaliśmy chyba z 12 h. Jak to się stało – nie wiem, nie wiem też jak udało nam się zasnąć w ogromnym hałasie na dole. No ale… 2 sec i już nas nie bylo.

Gdy sie obudzilismy na dworze swieciło piękne słońce! 🙂 więc jednak pogoda nie jest taka zła!

Dzisiaj wybraliśmy się do dzielnicy San Angel – za czasów kolonialnych osiedlały się tam rodziny Amerykańskie. Bardzo spodobało nam się to miejsce. Poza tym mieliśmy szczęście trafić na festiwal Maryi Panny. Wszędzie porozstawianych było mnóstwo stoisk z pięknie pachnącym jedzeniem, były różnego rodzaju pokazy i bardzo kolorowo.

Indianie świętujący Dzień Maryi

nogi wcześniej wspomnianych, tańczących Indian

Z tym jedzeniem cierpieliśmy najbardziej, bo mocno ostrzeżeni przez przyjaciół, przewodniki itd. wystrzegamy się jedzenia z takich stoisk, nawet zęby myjemy (póki co) wodą mineralną. Dopiero jak zobaczyliśmy stoisko z kokosami rozłupywanymi na miejscu stwierdziliśmy, że chyba ani salmonella ani cholera w swieżym kokosie nie może siedzieć i z radoscią dzieci wypiliśmy sok ze świeżo rozbitego kokosa.

Poszliśmy też do dzielnicy Coyoacan, ale po drodze złapał nas deszcz. Nie, nie deszcz. To była ulewa – taka prawdziwa, tropikalna, z kroplami wielkosci ziaren grochu! Mieliśmy szczęście, że akurat mijaliśmy muzeum akwareli, w którym udało nam sie schować i przy okazji obejrzec wystawę.

Nasza koleżanka pochodząca z Meksyku – Mariana, powiedziała nam wcześniej, że jedyny rynek, który uważa za bezpieczny, żeby na nim jeść, jest właśnie w dzielnicy, do której zdążaliśmy – nie mogliśmy przepuścić takiej okazji! Ale myślę, że na opisy jedzenia przekażę Bartka: :-p

Palce lizać! Wbrew panującym poglądom placki kukurydziane z mięsem, pieczarkami lub krewetkami i ostrą salsą (tostadas) mogą być naprawdę pyszne i sycące. Na złagodzenie pieczenia od papryczek chilli popiliśmy horchatą (woda z mlekiem, cynamonem i ryżem – nie mylić z zupelnie inną horchatą hiszpańską)

Salsa

Mexico

Dotarliśmy! Jesteśmy w Ameryce! Po długiej drodze (w Madrycie musieliśmy czekać 7 godzin na nasz 12-godzinny lot do Meksyku) jesteśmy i… jest mokro. Mokro i zimno. I wcale się tego nie spodziewaliśmy… haha! No cóż, w porze deszczowej należało się spodziewać trochę deszczu.

Miasto jest jakie jest.. jak każde duże miasto: brudne, smierdzące i zatłoczone… tylko ludzie są trochę inni, tacy niscy, z trochę skośnymi oczami. Takie było nasze pierwsze wrażenie. Dotarliśmy do naszego hostelu – całkiem przyjemny, nie ma co! 🙂 w samym sercu historycznym, zaraz przy katedrze, ale Meksyk zaczął nam się dopiero podobać, gdy pojechaliśmy do muzeum antropologii.

z muzeum anropologii…

Maska pośmiertna w muzeum antrepologii

w muzeum atrepologii

Samo muzeum było na prawdę ciekawe i spędziliśmy tam sporo czasu, ale też jego okolica była dużo bardziej przyjemna niż ścisłe centrum – dużo zieleni, rodzin z dziećmi (oj, chyba sie starzejemy) no.. i sporo wiewiórek. Ale takich szarych, nie rudych.

Teraz Bartek: Meksyk Meksykiem, ale jedzenie palce lizać!

The end of thai holidays

Nasz ostatni dzien… Spedzilismy cudowny miesiac, piekne 4 tygodnie i oto zblizal sie koniec… Bangkok nie byl naszym wymarzonym miejscem na zegnanie sie z tajlandia, ale stad mielismy wylatywac. Postanowilismy wiec zobaczyc muzeum narodowe i wybrac sie do ogromnego sklepu handlowego o nazwie MBK. To drugie wiazalo sie nie tylko z checia zobaczenia tego miejsca, ale rowniez z potrzeba zakupienia przeze mnie jakiejs bluzy – jako ze pech chcial, ze w czasie podrozy zgubilam cieple rzeczy jakie posiadalam. Tymczasem Niemcy, do ktorych wracalismy mialy na nas czekac zimne i bezsloneczne.

Do muzeum, po raz ostatni pojechalismy lodzia ekspresowa. Mila to i szybka przejazdzka, ale rzeka jest niesamowicie brudna. W wodzie plywa wszystko co tylko sobie mozna wyobrazic. Sa kokosy, klapki, plastykowe pojemniki na jedzenie, rosliny i wiele innych. Wyglada to strasznie!

rzeka w bangkoku

rzeka w bangkoku

Muzeum bylo spore. Miescily sie w nim rozne dzialy: historii, sztuki, ceramiki, powozow pogrzebowych, kosci sloniowej… I wiele innych. Eksponaty byly ciekawe, ale niezadbane, zle opisane i niezorganizowane. Mimo wiec dobrych zbiorow nie bylo ono dobre, a przy wyjsciu spotkalismy bardzo zdenerwowanego niemca, ktory wyrzekal jaka to strata czasu bylo dla niego zwiedzanie.

Ale my mielismy czas. Dobre czy zle – planowalismy tu byc od dawna i nie zalowalismy wyboru.

MBK

MBK

Nastepnie pojechalismy do MBK. Wielkosc rzeczywiscie robila wrazenie, ale to nie to bylo tu najdziwniejsze. Poza pawilonami sklepowymi – jak przystalo na dom towarowy w europie byly tez… Stragany. Byl to ogromny rynek z roznego rodzaju rzeczami – glownie ubraniami i telefonami komorkowymi, ale nie tylko. Na 7 pietrach miescily sie i bardzo dobre firmowe sklepy i przekupki sprzedajace podrobine produkty tych samych firm… Bylo sporo ludzi, bylo kolorowo i inaczej…

Gdy udalo nam sie spowrotem dostac do upalnej rzeczywistosci (MBK jest klimatyzowane) mielismy jeszcze troche czasu zeby powalesac sie po bangkokowych uliczkach. Byly ulice mechanikow gdzie ci naprawiali stare silniki i kupy zelastwa lezaly na ulicach i chodnikach. Kawalek dalej znajdowaly sie stanowiska z felgami, a jeszcze dalej dzielnica chinska. W swoich zakladach ludzie spali jak i pracowali, jedli, wychowywali dzieci… Zyli.

zaklad

zaklad

ulica w bangkoku

ulica w bangkoku

Wiekszosc takich domow byla bardzo podobna – rozsowane kraty, za nimi zaklad a zarazem pokoj dzienny, a z tylu schodki na gore. Ludzie zyli obok mieszkajacych w sciekach, a wieczorem wychodzacych na lowy karaluchow i szczurow. Wszedzie panoszyly sie psy – wygladajace na najedzone. Co nas zaskoczylo bylo to, ze wiekszosc z nich byla biala. Za dnia lezaly one na chodnikach zmeczone upalem, a noca mozna je bylo zobaczyc snujace sie po ulicach, czasem w pojedynke, czasem gromadami… Z poczatku troche balismy sie podchodzic do nich i gdy przecinaly nasza droge – omijalismy je dalekim lukiem. To z dwoch powodow – zadne z nas nie mialo szczepien przeciwko wsciekliznie i niektore psy wygladaly jak by mialy powazne choroby skory. Niestety wkrotce przekonalismy sie ze jest ich zbyt wiele zeby mozna je wszystkie omijac. Wiekszosc z nich nie zwracala na nas zreszta najmniejszej uwagi.

Probujac uciec od zgielku wielkich ulic zapuszczalismy sie czasem w prawdziwe labirynty malych uliczek. Tu tez nas czasem doganial jakis zblakany motocykl, ale bylo choc troche ciszej. Tutaj ludzie przygladali nam sie z zainteresowaniem nieprzywykli do turystow zapuszczajacych sie w te strony. Ale bangkoku nie potrafilismy polubic. Byl glosny, haotyczny, brudny, smierdzacy i pelen turystow.

Nadszedl ten czas, ze musielismy jechac na lotnisko. Mielismy sie jeszcze tam spotkac z Netem i Eek (naszymi tajskimi znajomymi) co nas bardzo cieszylo.

Spotkanie bylo bardzo mile choc krotkie. Opowiedzielismy im w skrocie o naszych przygodach. Oni powiedzieli nam o innym spektaklu transwestytow i innym (bardzo oblesnym z opisu) barze, do ktorego ponoc lubia chodzic turysci. Opowiedzieli nam tez co sie dzieje z demonstracja czerwonych politycznie koszulek, ktora wszscy przez nas spotykani tajowie goraco sledzili w telewizji od czasu kiedy wrocilismy z laosu. Troche sie jej balismy jako ze rok wczesniej w podobnej sytuacji, protestujacy zablokowali lotnisko. Ale tym razem nie bylo czym sie martwic – wszystko przebiegalo pokojowo.

Eek opowiedziala nam w skrocie o tym jak pomagala ldziom po tsunami i jakie to bylo straszne. Mowila, ze zanim przyszly wielkie fale morze cofnelo sie bardzo, bardzo mocno. Podobne tsunami naszlo tajlandie jakies 50 lat wczesniej – ale nie bylo tak duze, a zyjacy wtedy ludzie albo nie sa juz na tym swiecie, albo wowczas bedac dziecmi nie pamietali tego dobrze. Tak tez ludzie nie byli wyedukowani, nie wiedzieli jak sie zachowac, co to wszystko oznacza. Gdy sie morze cofnelo, w swej prostocie mysleli, ze to zapowiedz cudu. Wyszli i czekali. I tym wiecej ofiar pochlonely fale. Eek pomagala w wiosce, ktorej przywodczyni stracila 7 czlonkow rodziny. Zostal jej tylko jeden syn. Wszystkich innych pochlonelo morze.

Tak tez rozprawialismy sobie o roznych smutnych i wesolych sprawach. Bylo milo, ale czas uciekal. W koncu musielismy sie szykowac do wylotu. Przyszedl czas na pozegnania, obietnice kolejnego rychlego spotkania… Czekala nas dluga podroz z transferem na kolejny samolot w dubaju i na pociag we frakfurcie. Czekal nasz koniec naszej pieknej wycieczki… Mielismy zamienic slonce na chmury, swiatynie buddyjskie na koscioly; ludzi o skosnych oczach na tych o bialej skorze…

Teraz zaczynamy juz myslec o kolejnej wyprawie… Tum razem chcemy by byly to Himalaje. Kto jedzie z nami?