The end of thai holidays

Nasz ostatni dzien… Spedzilismy cudowny miesiac, piekne 4 tygodnie i oto zblizal sie koniec… Bangkok nie byl naszym wymarzonym miejscem na zegnanie sie z tajlandia, ale stad mielismy wylatywac. Postanowilismy wiec zobaczyc muzeum narodowe i wybrac sie do ogromnego sklepu handlowego o nazwie MBK. To drugie wiazalo sie nie tylko z checia zobaczenia tego miejsca, ale rowniez z potrzeba zakupienia przeze mnie jakiejs bluzy – jako ze pech chcial, ze w czasie podrozy zgubilam cieple rzeczy jakie posiadalam. Tymczasem Niemcy, do ktorych wracalismy mialy na nas czekac zimne i bezsloneczne.

Do muzeum, po raz ostatni pojechalismy lodzia ekspresowa. Mila to i szybka przejazdzka, ale rzeka jest niesamowicie brudna. W wodzie plywa wszystko co tylko sobie mozna wyobrazic. Sa kokosy, klapki, plastykowe pojemniki na jedzenie, rosliny i wiele innych. Wyglada to strasznie!

rzeka w bangkoku

rzeka w bangkoku

Muzeum bylo spore. Miescily sie w nim rozne dzialy: historii, sztuki, ceramiki, powozow pogrzebowych, kosci sloniowej… I wiele innych. Eksponaty byly ciekawe, ale niezadbane, zle opisane i niezorganizowane. Mimo wiec dobrych zbiorow nie bylo ono dobre, a przy wyjsciu spotkalismy bardzo zdenerwowanego niemca, ktory wyrzekal jaka to strata czasu bylo dla niego zwiedzanie.

Ale my mielismy czas. Dobre czy zle – planowalismy tu byc od dawna i nie zalowalismy wyboru.

MBK

MBK

Nastepnie pojechalismy do MBK. Wielkosc rzeczywiscie robila wrazenie, ale to nie to bylo tu najdziwniejsze. Poza pawilonami sklepowymi – jak przystalo na dom towarowy w europie byly tez… Stragany. Byl to ogromny rynek z roznego rodzaju rzeczami – glownie ubraniami i telefonami komorkowymi, ale nie tylko. Na 7 pietrach miescily sie i bardzo dobre firmowe sklepy i przekupki sprzedajace podrobine produkty tych samych firm… Bylo sporo ludzi, bylo kolorowo i inaczej…

Gdy udalo nam sie spowrotem dostac do upalnej rzeczywistosci (MBK jest klimatyzowane) mielismy jeszcze troche czasu zeby powalesac sie po bangkokowych uliczkach. Byly ulice mechanikow gdzie ci naprawiali stare silniki i kupy zelastwa lezaly na ulicach i chodnikach. Kawalek dalej znajdowaly sie stanowiska z felgami, a jeszcze dalej dzielnica chinska. W swoich zakladach ludzie spali jak i pracowali, jedli, wychowywali dzieci… Zyli.

zaklad

zaklad

ulica w bangkoku

ulica w bangkoku

Wiekszosc takich domow byla bardzo podobna – rozsowane kraty, za nimi zaklad a zarazem pokoj dzienny, a z tylu schodki na gore. Ludzie zyli obok mieszkajacych w sciekach, a wieczorem wychodzacych na lowy karaluchow i szczurow. Wszedzie panoszyly sie psy – wygladajace na najedzone. Co nas zaskoczylo bylo to, ze wiekszosc z nich byla biala. Za dnia lezaly one na chodnikach zmeczone upalem, a noca mozna je bylo zobaczyc snujace sie po ulicach, czasem w pojedynke, czasem gromadami… Z poczatku troche balismy sie podchodzic do nich i gdy przecinaly nasza droge – omijalismy je dalekim lukiem. To z dwoch powodow – zadne z nas nie mialo szczepien przeciwko wsciekliznie i niektore psy wygladaly jak by mialy powazne choroby skory. Niestety wkrotce przekonalismy sie ze jest ich zbyt wiele zeby mozna je wszystkie omijac. Wiekszosc z nich nie zwracala na nas zreszta najmniejszej uwagi.

Probujac uciec od zgielku wielkich ulic zapuszczalismy sie czasem w prawdziwe labirynty malych uliczek. Tu tez nas czasem doganial jakis zblakany motocykl, ale bylo choc troche ciszej. Tutaj ludzie przygladali nam sie z zainteresowaniem nieprzywykli do turystow zapuszczajacych sie w te strony. Ale bangkoku nie potrafilismy polubic. Byl glosny, haotyczny, brudny, smierdzacy i pelen turystow.

Nadszedl ten czas, ze musielismy jechac na lotnisko. Mielismy sie jeszcze tam spotkac z Netem i Eek (naszymi tajskimi znajomymi) co nas bardzo cieszylo.

Spotkanie bylo bardzo mile choc krotkie. Opowiedzielismy im w skrocie o naszych przygodach. Oni powiedzieli nam o innym spektaklu transwestytow i innym (bardzo oblesnym z opisu) barze, do ktorego ponoc lubia chodzic turysci. Opowiedzieli nam tez co sie dzieje z demonstracja czerwonych politycznie koszulek, ktora wszscy przez nas spotykani tajowie goraco sledzili w telewizji od czasu kiedy wrocilismy z laosu. Troche sie jej balismy jako ze rok wczesniej w podobnej sytuacji, protestujacy zablokowali lotnisko. Ale tym razem nie bylo czym sie martwic – wszystko przebiegalo pokojowo.

Eek opowiedziala nam w skrocie o tym jak pomagala ldziom po tsunami i jakie to bylo straszne. Mowila, ze zanim przyszly wielkie fale morze cofnelo sie bardzo, bardzo mocno. Podobne tsunami naszlo tajlandie jakies 50 lat wczesniej – ale nie bylo tak duze, a zyjacy wtedy ludzie albo nie sa juz na tym swiecie, albo wowczas bedac dziecmi nie pamietali tego dobrze. Tak tez ludzie nie byli wyedukowani, nie wiedzieli jak sie zachowac, co to wszystko oznacza. Gdy sie morze cofnelo, w swej prostocie mysleli, ze to zapowiedz cudu. Wyszli i czekali. I tym wiecej ofiar pochlonely fale. Eek pomagala w wiosce, ktorej przywodczyni stracila 7 czlonkow rodziny. Zostal jej tylko jeden syn. Wszystkich innych pochlonelo morze.

Tak tez rozprawialismy sobie o roznych smutnych i wesolych sprawach. Bylo milo, ale czas uciekal. W koncu musielismy sie szykowac do wylotu. Przyszedl czas na pozegnania, obietnice kolejnego rychlego spotkania… Czekala nas dluga podroz z transferem na kolejny samolot w dubaju i na pociag we frakfurcie. Czekal nasz koniec naszej pieknej wycieczki… Mielismy zamienic slonce na chmury, swiatynie buddyjskie na koscioly; ludzi o skosnych oczach na tych o bialej skorze…

Teraz zaczynamy juz myslec o kolejnej wyprawie… Tum razem chcemy by byly to Himalaje. Kto jedzie z nami?

Back to bangkok

Bilety na trzecia klase pociagu z aythai do bangkoku byly przerazajaco tanie. Ale nie bylo tu drewnianych laweczek ani gdaczacych kur, ani zadnego rwetesu. Wagon w dziwny sposob przypominal nam wagony drugiej klasy pociagow regionalnych w polsce.

Gdy wjechalimy do stolicy od razu zaczely rzucac sie nam w oczy przybankokowe slumsy. Takie same widoki mielismy okazje ogladac gdy prawie miesiac temu opuszczalismy to miasto pociagiem jadacym na poludnie (teraz wracalismy z polnocy).

Bangkok przywital nas hukiem wielkiego miasta. Samochody, tuk tuki i skutery bily sie o miejsce na jezdni. Tuk tukarze natretliwie nalowywali: where you go? Tuk tuk! Cheap cheap! Ale my znalismy swoja trase, szlismy pieszo. Wsrod ryku silnikow, przekupkow sprzedajacych dziwnie wygladajace specjaly i tlumow ludzi zmierzajacych w roznorakie strony udalo nam sie przedostac do malej uliczki. Gdy w nia skrecilismy zaczelo sie robic coraz ciszej. Pani z hostelu powiodla nas wysoko, na ostatnie pietro do ostatniego pokoiku w rzedzie pokoikow do naszej ostatniej tajskiej przystani. Tu mielismy spedzic nasz ostatni nocleg. Ostatni w tajlandii.

Pokoj byl tani i w miare czysty, ale zadziwiajaco cichy jak na srodek miasta, w ktorym sie znajdowal. Niestety byl tez paskudnie goracy.

Dzisiejszy wieczor chcielismy spedzic na wesolo i pojechac do kabaretu o wdziecznej nazwie mambo. Jak sie o nim dowiedzielismy i co nas do niego sklonilo? Nie pamietalismy juz… Rzecz w tym, ze kabaret polegal na przedstawieniu transwestytow…

DSC_0924

mambo show

Transwestyci w tajlandii (tzw. Lady boys) so powszechnie akceptowani. Jest rzecza niemal normalna spotkac takich w barach i na ulicy. Roznia sie miedzy soba bardzo. Od jedynie zaznaczenia pokolorowanym paznokciem do operacji calego ciala. Czemu? Po co? Czy kobietom jest latwiej w tajlandii? Na to pytanie odpowiedzi nie znalezlismy.

transwestyta

transwestyta

Show byl niezwykle kiczowaty i bardzo kolorowy, ale to wlasciwie nawet pasowalo… Spiewy wykonywane byly z playbacku, ale bylo bardzo rozrywkowo i zabawnie. Na scenie byli sami mezczyzni – jak niegdys, na scenach rzymskich. Tyle, ze tym razem maski kobiece byly wrecz idealne. Zaskoczony widz nie mogl uwierzyc, ze to nie kobieta przed nim stoi. W niektorych z nich dopatrywalismy sie bylych mezczyzn – to nogi byly zbyt mocne, to znow szczeka zbyt rozbudowana. Ale byly i piekne kobiety o szczuplych sylwetkach, ponentnych nogach, zgrabnych posladkach… Trudno bylo w nich wyszukiwac jakichkolwiek oznak meskosci…

kabaret transwestytow

kabaret transwestytow

Pytanie gdzie konczy sie teatr, a zaczyna zycie? Pytanie co sie dzieje z nami? Z natura? Gdzie jest to co znamy? Czym jest? Kim sa ci ktorzy nas otaczaja? Czy mozemy jeszcze ufac naszym zmyslom? Czy to sie gdzies skonczy? Czy dzieci naszych dzieci mijajac kobiete na ulicy beda sie zastanawiac czy to aby kobieta? Czy moze mezczyzna? Moze robot? Moze…? I w koncu co sie stanie z nami samymi? Z ludzmi?
Show byl dobra rozrywka, rozsmieszal, ale pozostawil w nas poczucie jakiegos niedowierzania, moze troche przestraszenia…

transwestyta

transwestyta

Nasza ostatnia noc w tajlandii… Postanowilismy pojsc na najdrozszego drinka w naszym zyciu. Ale to nie chodzilo o drinka, chodzilo o widok… Bowiem bar znajdowal sie na szczycie state building – gorujacego ponad innymi wiezowcami bangkoku. Miejsce bylo, jak mozna sie bylo spodziewac, bardzo eleganckie. Miejsce – mam na mysli budynek, hol, nawet windy… Bo niestety na szczyt nie udalo nam sie dostac. Bylismy nieodpowiednio ubrani. Bartkowi brakowalo pelnych butow i mielismy plecak… Szkoda…

Przeszlismy sie wiec po ulicach bangkoku, chyba nie trafiajac zbyt dobrze, bo wokol nas roil sie las go go barow, tajskich dziewczat skromnie ubranych zapraszajacych do wejscia, mnostwa turystow…

Jakos nie potrafimy do konca polubic tego miasta…

Rowerem przez ruiny

Dla wytrwałych i cierpliwych czytelników nagroda: brakująca część naszej relacji z wyprawy po Tajlandii. Miłej lektury!

Nasza podróż po Tajlandii dobiega już końca. Bardzo nas to smuci, ale spędziliśmy w tej części Azji niezapomniane 4 tygodnie i zapewne po powrocie przez długi jeszcze czas będziemy żyć wspomnieniami o nich. Nasz ostatni przystanek przed powrotem do Bangkoku, którym zamkniemy nasze “tajskie koło”, to dawna stolica Tajlandii – Ayutthaya, często określaną mianem cmentarza świątyń.

Dojazd do Ayutthaya z Phimai, w którym się zatrzymaliśmy, okazał się wcale nie taki łatwy. Najpierw musieliśmy dojechać do oddalonego o ok. godzinę drogi Koratu, a stamtąd wziąć kolejny autobus. Niestety, jak się zbyt późno dowiedzieliśmy, z Koratu również nie odjeżdżał bezpośredni autokar do Ayutthaya (przynajmniej tak nas poinformowano na dworcu), a jedynym możliwym połączeniem był autobus w kierunku Bangkoku z przesiadką w miejscu, którego nazwy nie potrafilismy wymówić, a co dopiero zapamiętać. Na całe szczęście kasjer zapisał nam tę nazwę po tajsku, abyśmy mogli pokazać kierowcy.

Jechaliśmy ok. 3 godzin i powoli robiło się ciemno. Do miejsca przesiadki dotarliśmy dopiero po zmroku. Bardzo miła pasażerka o afrykańskich rysach wytłumaczyła nam skąd odjeżdżają autobusy do Ayutthaya. Dotarcie do tego miejsca nie było proste, gdyż po drodze rzucili się na nas niczym sępy tuk-tukarze. Uff. Po 4 tygodniach mielismy juz dosyć dźwięku klaksonów i ciągłego nagabywania “tuk-tuk? Were ar yu goin?”. Może trochę przesadzam, ale byliśmy już zmęczeni i nie chcieliśmy spędzić kolejnej godziny wdychając spaliny przepłaconego tuk-tuka.

Po dojściu do przystanku spotkała nas kolejna niemiła niespodzianka: przystanek w kierunku Ayutthaya był już pusty i nie zanosiło się na to, żeby jeszcze dziś pojechał tam jakiś autobus. Zdesperowani zaczęliśmy się kręcić w kółko i szukać innej możliwości dojazdu. “A może jednak tuk-tuk?!” – ta przerażająca myśl świtała nam już głowach. W tym samym momencie przy drodze zatrzymał się kierowca busa oferując nam przejazd. Zawsze to lepsze niż śmierdzący tuk-tuk, więc spytaliśmy o cenę. W odpowiedzi na to pytanie kierowca pokiwał głową, a jego pasażerka wyjaśniła, że zmierzają w tą samą stronę i mogą nas “podrzucić”. Pierwsza myśl: zdziwienie, druga: nieufnośc, ale zmęczenie dawało się nam we znaki, a intuicja podpowiadała nam, żeby skorzystać z tej propozycji…

Droga do Ayuthaya była dłuższa niż oczekiwaliśmy. Zamieniliśmy kilka słów z kierowcą i jego pasażerką, ale byliśmy zbyt zmęczeni na dłuższe konwersacje. Kiedy w końcu dotarliśmy do celu naszej wyprawy, nasi “wybawiciele” zapytali gdzie nocujemy i zawieźli nas pod same drzwi.Wow! Byliśmy bez słów… z taką życzliwością rzadko spotykaliśmy się w trakcie naszej wyprawy, a na pewno nie liczyliśmy na nią tak blisko stolicy. Dziękujemy!!!

Nasz hotel “Bann Kun Pra”, w którym zarezerwowaliśmy nocleg będąc jeszcze w Phimai, okazał się drawnianym domem nad rzeką o dosyć wysokim standardzie. Jego dużą zaletą był taras wychodzący na rzekę z przylegającą restauracją  o szerokim asortymencie apaetycznych, ale drogich, przekąsek, dań i napojów. Mimo wysokich cen, miło było z dala od miejskiego zgiełku znowu usiąść przy herbacie i fikuśnych pierożkach przyglądając się rzece po której pływały tajemnicze rośliny. Sam pokój, podobnie jak cały hotel, był skromnie wyposażony w stylu kolonialnym, ale za to czysty i z balkonem.

Taras naszego hotelu w Ayutthaya

Taras naszego hotelu w Ayutthaya

Przed spaniem poszliśmy jeszcze na nocny spacer, ale rozczarowani stwierdziliśmy, że na ulicach pozostali jedynie wytrwali tuk-tukarze w poszukiwaniu kolejnych ofiar, a nocny targ dawno był już zamknięty… Nie chcąc wpaść w szpony tuku-tuka albo pod jego koła wróciliśmy do hotelu.  Następnego dnia usiedliśmy do śniadania na tarasie, ale owoce, które przywieźliśmy z Phimai były już zepsute i mogliśmy jedynie nasycić oczy urokiem rzeki, zupełnie nie oczekując, co nas wkrótce spotka…

Najlepszą metodą na zwiedzanie Ayutthaya jest poruszanie się na dwóch kółkach. Dzięki nim można szybko przemierzać dystanse dzielące kolejne atrakcje turystyczne. Nieopodal hotelu znaleźliśmy małą wypożyczalnie rowerów, w której za niewielką cenę użyczono nam dwa dwukołowce w wątpliwym stanie technicznym, ale nadające się do ostrożnej jazdy. Kiedy wyruszyliśmy w drogę ogarnęło nas przerażenie. Ayutthaya nie przypominała skansenu, którego się spodziewaliśmy, lecz składała się głównie z szerokich ulic po których przemieszczały sie ryczące motocykle, skutery i samochody. Trudno nam było poruszać się wśród smrodu spalin na rowerach o niesprawnych hamulcach przy tym wciąż uważając na mijające nas pojazdy. Nie mogliśmy uwierzyć, że ten koszmar rodem z doliny zagłębia może być miejscem światowego dziedzictwa z listy UNESCO.

Krzywe wieże w Ayutthaya

Krzywe wieże w Ayutthaya

Kiedy dotarliśmy do pierwszych świątyń, humory trochę nam się poprawiły. Co prawda mieliśmy już dosyć kolejnych Wat’ow, ale to miejsce bylo inne – dookoła znajdowały się ruiny, niegdyś potężnych świątyń. Po wielu z nich została tylko sterta kamieni, ale w kilku można było jeszcze rozpoznać znaki minionej potęgi. Swiatynie rozprzestrzenialy sie na ogromnym obszarze, tak ze trudno bylo objąć ich liczbę i wielkość nawet spoglądając z wyniesionej wysoko pagody pnącej się w poblizu jednego z Watow. Nie mieliśmy czasu ani nawet wystarczająco zapału, aby zobaczyć wszystkie ruiny, ale to co widzieliśmy dało nam dobre wyobrażenie o całości kompleksu i pozwoliło nam docenić trafność określenia “cmentarz świątyń”.

Głowa postaci Buddy uwięziona w korzeniach drzewa (Wat Phra Mahathat)

Głowa postaci Buddy uwięziona w korzeniach drzewa (Wat Phra Mahathat)

Próbując uciec od zgiełku miasta, nadchodzącego upału i licząc na ładny widok pojechaliśmy na Golden Mount (Wat Phu Thao Thong) znajdujący się poza granicami centrum historycznego. Niestety ponownie znaleźliśmy się na szerokiej drodze przy której  Aleje Jerozolimskie w godzinach szczytu wypadłyby raczej blado. Jednak dzięki pomocy przydrożnych sprzedawców znaleźliśmy skrót i resztę drogi pokonaliśmy lokalnymi drogami i ścieżkami wśród pól.  Sama świątynia okazała się wysoką pagodą zbudowaną przez Birmijczyków na cześć wygranej nad Tajlandia, aby wkrótce znowu chwalić zwyciąstwo Tajów na Birmą… ach ta historia…

Bezglowe obrazy Budd

Bezglowe obrazy Budd

Spowrotem do miasta wybraliśmy się drogą wiodącą przez tajską wieś. Tutaj panował zupełnie inny klimat: ludzie uśmiechający się do nas gdy przejeżdżaliśmy, małe kolorowe domki przylegające do ulicy, zainteresowanie dzieciaków bawiących sie przy nich  i  i rozrzucone po okolicach niewielkie pola ryżowe. Znowu przekonaliśmy się, że warto jest czasami zejść z utartych ścieżek.

Droga na Golden Mount

Droga na Golden Mount

Widok ten dodał nam sił, żeby przebić się jeszcze raz przez zgiełk miejski Ayutthaya w kierunku naszego hotelu. Tego samego dnia planowaliśmy jeszcze dotrzeć do Bangkoku – droga niedaleka, ale musielismy znaleźć tam nocleg, a wieczorem mieliśmy już zarezerwowane bilety na Show. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się jeszcze na targowisku, aby posilić się pyszną zupą i ostatecznie zadowoleni z przygody wróciliśmy po nasze, spakowane już bagaże.

Do Bangkoku dotarlismy bezproblemowo i bardzo tanio pociągiem trzeciej klasy. Wiele o nich słyszeliśmy i chcieliśmy wypróbować ich, niemal legendarną, “wygodę”. Tutaj spotkała nas jednak miła (albo niemiła, zależy jak patrzeć) niespodzianka: wagony nie różniły się wiele od wagonów drugiej klasy w pociągach podmiejskich PKP.

Jeszcze w trakcie podróży zarezerwowaliśmy nocleg w tanim hostelu położonym blisko dworca głównego Hualamphong, gdzie mieliśmy spędzić ostatnią noc przed lotem powrotnym…

Phimai – ancient khmer ruins

autobus

autobus

Do phimai dojechalismy przerazajaco glodni. Autobus sie opoznil, a my nie bylismy na to przygotowani. Tutaj zdecydowalismy sie przyjechac, gdy bylo juz wiadomo, ze angkoru nie zobaczymy na pewno. Angkor znajduje sie w kambodzy i przez niektorych uznawany jest za 8 cud swiata. Sa to ogromne pokhmerowe ruiny, ktore, mimo swej wielkosci, staly przez wszystkich zapomniane w srodku dzungli az do czasu gdu w XVII wieku natknal sie na nie przez przypadek jeden z podroznikow.

khmerowie byli potega w azji w XI – XIII wiekach i podbijaly jeden narod za drugim. Angkor byl ich stolica. Wszystko tak bylo az do czasu gdy jeden z wladcow nie zaczal budowac ogromnej ilosci swiatyn (ponoc polowa wszystkich angkorowych swiatyn pochodzi z jego czasow). Budowy te, zarowno jak koniecznosc nakarmienia mnostwa pracujacych tam mnichow i sluzacych i wojny z wietnamem tak bardzo oslabily kraj, ze ulegl on dopiero co powstajacemu panstwu syjamskiemu (pozniejszej tajlandii).

Phimai byly jednym z waznych punktow khmerowych i obecnie sa to najwieksze ruiny khmerow na terenie tajlandii.

Chcielismy je zobaczyc, ale takze dowiedzielismy sie o innej ciekawej rzeczy w tym miejscu – bylo to ogromne drzewo zajmujace tyle miejsca ile pol boiska footballowego.

Po nakarmieniu naszych pustych zoladkow ruszylismy na ogledziny miasta. Byl juz wieczor i nie planowalismy zwiedzac jeszcze nic konkretnego. Miasteczko bylo przyjemne. Bardzo male z ogrodzonymi ruinami w centrum. Niewielki nocny rynek byl bardzo przyjazny i tani i kusil roznymi przysmakami. Kupilismy kilka owocow na podroz nastepnego dnia i specjal tajski – slodki ryz zawiniety w lisc bambusa. Zrobilismy zdjecie zaba na jednym ze stoisk i poszlismy na gorke, na ktorej stalo stare czedi w ruinie, i z ktorego roztaczal sie widok na centrum.

DSC_0743

sprzedawcy zab na rynku

Usiedlismy i przygladalismy sie jak robi sie coraz ciemniej. Ludzie wspolnie cwiczyli areobik – glownie kobiety. Grala muzyka. Juz nie pierwszy raz widzielismy jak przy zachodzacym sloncu cale grupy cwicza. Wydalo nam sie to bardzo fajnym pomyslem.

przed wiekowa brama miasta

przed wiekowa brama miasta

Na dole bylo gwarno, na gorze ciemno i cicho. Zdecydowalismy sie na krotki spacer jako przedsmak kolejnego dnia. Obeszlismy mury ruin. Byly one w prostokacie i kazde z 4 wrot wychodzily prosto na brame miasta jako ze miasteczko otoczone bylo starymi murami. Jedna z bram miasta obejrzelismy z bliska. Byl jeszcze nawet kawalek starego traku. Tedy wyjezdzali i przyjezdzali podroznicy z angkoru jako, ze wlasnie dokladnie w jego strone brama ta byla zwrocona. Jak bardzo inny byl ten swiat, ten krajobraz, ludzie Zyjacy tutaj? Jak inna byla ich kultura? Wtedy…dawno temu?

nasze sniadanko

nasze sniadanko

Nastepnego dnia, zgodnie z planem, weszlismy w ruiny historii. Moglismy sobie tylko wyobrazac wielkosc i znaczenie tego miejsca. Teraz z ich swietnosci pozostaly tylko szczatki. Stare mury wyznaczajace granice budynkow, z ktorych kazdy zostal krotko opisany w ulotce, ktora dostalismy przy wejsciu. na niektoruych z nich wciaz mozna bylo doatrzec reszki rzezbionych wzorow. Grube kamienne mury, nawet niektore dachy. Bylo to bardzo ciekawe miejsce, ktore z pewnoscia nie jedno juz widzialo.

phimai ruins

phimai ruins

phimai ruins

phimai ruins

phimai khmer ruins

phimai khmer ruins

Po obejrzeniu ruin poszlismy obejrzec drzewo. Wiedzielismy, ze jest wielkie na pol boiska. Ja myslalam, ze jest takie wysokie, bartek myslal, ze jego pien jest tak duzy, ale nie wierzyl, ze w rzeczywistosci moze tak byc. Ale mylilismy sie oboje.

jedno drzewo

jedno drzewo

Do drzewa poszlismy pieszo. Miasteczko nie bylo takie zle do chodzenia, a drzewo kawalek za miasteczkiem. Ale niestety tam ulica byla halasliwa i glosna. Na szczescie nie musielismy isc bardzo daleko. Gdy dotarlismy na miejsce zobaczylismy dziwnie wygladajacy las. Wszystkie drzewa byly proste i pnie byly w pewnych odleglosciach miedzy soba, za to korony bYLy geste i laczyly sie ze soba. Drzewa, ktorego szukalismy nie bylo nigdzie. Pochodzilismy po lasku, ale nic. Jakiez bylo nasze zrziwienie gdy dowoedzielismy sie, ze to nie las, ale jedno drzewo. Pnie , to jego korzenie. I rzeczywiscie, gdy przypatrzylismy sie galeziom byly one wszystkie polaczone w swoisty labirynt. Z jednej strony bylo to swoiste zjawisko, ale z drugiej strony bylismy tro he zawiedzeni… Myslalam, ze drzewo okaze sie ogromnym i starym baobabem – takim jaki opisywany jest w “w pustyni i w puszczy”.

jedno drzewo

jedno drzewo

Po powrocie do miasteczka zjedlismy szybka przekaske, zapakowalismy nasze manatki i ruszylismy w dalsza droge – kolejny przystanek – ayuthaya, dawna stolica Tajlandii.

On two wheels

Nong khai – tutaj sie teraz znajdowalismy. Ostatnie przez nas zwiedzne przymekongowe miasteczko. Ze wzgledu na moja niespodziewana chorobe w laosie i niemoznosc wynajecia tam skuterka postanowilismy to zrobic tu i teraz. Tu rowniez znajdowal sie park rzezb buddy – tego samego artysty tyle, ze pozniejszej “produkcji” i wioski – choc byly one tu tajskie, a nie laotanskie.

zatopione chedi

zatopione chedi

Zanim ruszylismy w droge czekala nas nauka jazdy. Zadne z nas nie prowadzilo nigdy skutera, a dodatkowym utrudnieniem byl lewostronny ruch obowiazujacy w Tajlandii. Mezczyzna wypozyczajacy motory byl dosyc zdziwiony, gdy mu powiedzielismy, ze to nasz pierwszy raz. Niezbyt sie jednak tym przejal i szybko polecil nam motor z automatycznymi biegami, jako ze taki jest latwiejszy w prowadzeniu. Pierwsza wsiadla Maja i po krotkim wprowadzeniu do budowy kokpitu (kierownica, stacyjka, zaplon i gaz) juz pedzila po ulicach Nong Khai. Najpierw zatrzymalismy sie na stacji benzynowej, aby zatankowac i abym mogl rowniez pocwiczyc jazde. Prowadzenie bylo rzeczywiscie bardzo latwe, choc poruszanie sie po ulicach wymagalo juz troche wprawy. Lewostonny ruch uliczny nie jest scisle przestrzegany w Tajlandii, wiec mozna sie spodziewac nadjezdzajacych pojazdow praktycznie zewszad. Zasady pierwszenstwa opieraja sie na zasadzie, kto szybszy ten lepszy, a zajezdzanie innym drogi jest raczej regula i nalezy byc na nie zawsze przygotowanym. Jedynym sposobem sygnalizacji zmiarow innym kierowcom jest klakson, ktory wykorzystuje sie przy kazdej mozliwej okazji np. aby zasygnalizowac manewr wyprzedzania mniejszym i wolniejszym pojazdom, lub powitac przechodzacych turystow (co jest szeroko praktykowane przez kierowcow tuk-tukow).

replika zatopionego chedi

replika zatopionego chedi

Kiedy zjechalismy z glownej drogi i wjechalismy na promenade wzdluz Mekongu, jazda stala sie duzo przyjemniejsza. Bardzo szybko dojechalismy do chedi zatopionego w Mekongu, ktorego czubek widac jedynie w suchym sezonie. Niestety nie udalo nam sie zobaczyc slynnych kuli ognia, ktore podobno uwlaniaja sie naturalnie w tym miejscu z dna Mekongu. W celu ogladania tego niezwyklego zjawiska organizowany jest nawet festiwal odbywajacy sie w listopadzie w Nong Khai. Pochodzenie tych kul jest niepewne – legenda glosi, ze wydycha je mityczny waz Naga na powitanie Buddy, chociaz inni twierdza, ze sa one tworzone przez ludzi, ktorzy chca przyciagnac wiecej turystow. Jaka jest prawda? Tego nie wiemy. Romantycy i wyznawcy Buddhy preferuja pierwsze wyjasnienie, a ci z bardziej racjonalnym podejsciem zwroca sie raczej ku hipotezom naukowym. Bardzo kolorystyczny obraz kontrowersji wokol kuli ognia nad Mekongiem jest przedstawiony w filmie fabularnym “Mekhong River Full Moon Party”. Polecam!

rzezby w parku rzezb

rzezby w parku rzezb

Z zatopionego Chedi pojechalismy do Buddha park. Po drodze pomylilem gaz z hamulcem (jakkolwiek wydaje sie to malo prawdopodobne), co nieomal skonczylo sie wypadkiem. Po tym wydarzeniu ciezko bylo zaciagnac Maje spowrotem na motor, ale po dlugich negocjacjach postanowila mi dac jeszcze jedna szanse, choc przez reszte dnia wolala prowadzic sama. Park Rzezb nie zrobil na nas wielkiego wrazenia. Jednak niektore z rzezb byly faktycznie ogromne i chociaz z tego powodu warto bylo je zobaczyc. interesujace wydalo nam sie “kolo zycia”, do ktorego wejscie symbolizowalo wagine, a przechodzacy przez nie turysci byli metafora spermy… W srodku tego kola mozna bylo ogladac rzezby przedstawiajace kolejne etapy ludzkiego rozwoju: od plodu, przez milosc, a nastepnie koniec milosci, az do smierci. Autorowi nalezy sie uznanie za calosciowe spojrzenie na ten trudny temat…

rzezby w parku rzezb

rzezby w parku rzezb

Kolejnym przystankiem miala byc plantacja jedwabiu. Droga do niej byla daleka (ok. 30 km, mapki zdobylismy z hostelu Mut Mee, dostepne rowniez na stronie tego hostelu) i wiodla przez bardziej ruchliwe rejony. Na miejscu bylismy nieco zawiedzeni: oprocz stawu i upraw roslin zjadanych przez gasienice nie bylo nic do zobaczenia.

w krainie produkcji jedwabiu

w krainie produkcji jedwabiu

w krainie produkcji jedwabiu

w krainie produkcji jedwabiu

W drodze powrotnej jechalismy przez wioski ulozone nad brzegiem Mekongu. Dzieki temu moglismy zobaczyc zycie w prawdziwej tajskiej wsi, liczne plantacje ryzu, tajskie krowy oraz drewniane zurawie sluzace rybakom do polowu. Ludzie byli do nas bardzo przyjaznie nastawieni i radosnie machali, gdy przejezdzalismy. Wydaje sie, ze my bylismy dla nich duza atrakcja: gdy na chwile zatrzymalismy sie w barze przy plazy nad Mekongiem, otoczyla nas gromada dzieci. Niestety gdy probowalismy cos zamowic, menu choc czesciowo po angielsku bylo dla nas niedozrozumienia. Wlasciciele mimo bariery jezykowej starali sie nam bardzo pomoc i przyrzadzili nam prosty posilek. Jedzenie nie bylo dobre, ale goscinnosc tych malych i duzych Tajow zupelnie nam to wynagrodzila.

droga wsrod pol ryzowych

droga wsrod pol ryzowych

Kiedy dotarlismy spowrotem do Nong Khai, trafilismy na nocny targ ze swieza zywnoscia. Wsrod egzotycznych smakolykow znalezlismy zaby, smazone lub swieze i nawet wciaz ruszajace sie, ryby zeskakujace z lady prosto pod nasze stopy i smazone pasikoniki. Przed tymi ostatnimi nie potrafilismy sie oprzec i sprobowalismy kazde z nas po jednym (Maja musiala mnie do tego dlugo namawiac). Smak tych owadow byl interesujacy – byly chrupiace niczym chipsy, choc pozostawialy nieprzyjemny posmak goryczy. Dlatego postanowilismy poprzestac na jednym okazie i wiecej juz nie probowac.

Australian - Thai friendship bridge (connecting Laos and Thailand)

Australian - Thai friendship bridge (connecting Laos and Thailand)

W ten sposob uplynal nam dzien i nadszedl wieczor, a wraz z nim czas oddania naszego pojazdu. Na koniec poszlismy na skromna kolacje do tajsko-niemieckiej restauracji polozonej naprzeciwko naszego hostelu, a nastepnie wrocilismy do pokoju.

Back to thailand

No i stalo sie. Nasz piekny plan na dzis legl w gruzach. Ani nie wstalismy o 6 rano, ani nie wynajelismy motorka, ani nie pojechalismy do kosciola, ktory udalo nam sie znalezc na msze na 8.30, ani nawet nie odwiedzilismy parku rzezb buddy… Nasz plan zostal zniweczony przez to co spodziewalismy sie, ze sie zdarzy, ale dotychczas mielismy szczescie. Dostalam zatrucia zoladkowego. Cala noc, na rozne sposoby tracilam plyny z mojego ciala i mimo, ze rano bylo juz troche lepiej – nie bylo mowy o wykonaniu ktoregokolwiek z zaplanowanych przez nas punktow.

Do teraz nie mozemy zrozumiec co spowodowalo taki moj stan jako, ze stosujemy sie do tajskich zwyczajow i dzielimy sie wszystkim. Wszystko razem jemy i pijemy, a bartek caly czas czul sie wysmienicie.

Przed nami stal najwiekszy do rozwiazania problem – co z nasza podroza na druga strone granicy? Jazda autobusem przez 2 godziny mogla byc dla mnie dramatyczna w skutkach, ale chcielismy choc cos uratowac z tego dnia.

Ale udalo sie! Choc w bardzo kiepskim stanie, dalam rade, a bartek dzielnie wzial cale zalatwianie na siebie. Ale podroz wymeczyla mnie do cna, wiec gdy pani zaprowadzila nas by pokazac nam pokoj, wdrapalam sie na lozko i zaraz zasnelam.

Bylismy teraz w miescie granicznym o nazwie nong khai. Mekong tutaj nie byl w az tak oplakanym stanie jak to mialo miejsce w viantine. Zalowalismy troche, ze przelecielismy przez laos tak szybko, ale niestety czas nas goni.

mekong w nong khai

mekong w nong khai

Wieczorem jeszcze wybralismy sie na krotki spacer (na moje sily) brzegiem mekongu, a potem przygotowalismy szkic tego co chcemy zrobic jeszcze w te kilka dni, ktore nam zostaly. Jutro zostajemy tutaj. Mamy nadzieje, ze nie spotkaja nas juz zadne nieprzjemne niespodzianki.

On the road – Heading to laos

Believe it or not one of the greatest river of the world – Mekong – is dry. It does not happen very often. There are many theories how it could happen – the most widespread is that the Chinese blocked the dam and only little amount of water flow into the downstream river.

No matter what the reason is, it destroyed our plans of going with a slow boat on Mekong from the Thai-Lao border to the beutiful city of Luang Prabang. The bus option did not seem appealing to us because it was not nearly as romantic as going through the serpents of Mekong and the Lao roads had very bad reputation. Nevertheless, we decided to go by bus and bought a package including 2-day bus trip, dinner and one-night accomodation. It proved out to have its up- and down-sides, but lets start from the begining.

First, we took a mini-van from Chiang Mai to a town located at Lao border called Chiang Khong. We shared the bus with a guy from London Roger, who plays a very important role in our story, a middle-aged Canadian, a teenager from Holland, a couple from Switzerland heading for rock climbing in Vang Vieng and three english girls whom we already knew from our trekking trip.

white temple

white temple

During the 4 hours long drive to Chiang Khong, we stopped at White Temple in Chiang Rai ( Wat Rong Khun). It is a very unconventional conterporary temple made completely in white. The temple is still under construction, but it is already very impressive. The paintings inside the temple feature scenes from Matrix, Star Wars and other sci-fi motives.

sculpture in white temple

sculpture in white temple

When we arrived at Chiang Khong we filled in the Lao visa application and paid 100 baht to a lady, who was supposed to take care of our visas. We ate dinner and talked to our travel mates. We were interested if it is necessary to take Malaria pills in Laos. Some people said that in Laos in contrast to Thailand there is a danger of getting malaria from mosquito bite. Most of the people took some pills but complained about the side effects, the most common being aweful nightmares. Since we were not going to travel in rural areas we decided not to take any antimalarial drugs, but we had some Malarone in our first-aid kit as an emergency medication.

After dinner we went for a walk along Mekong. Since Chiang Khong is a small village there is not much to see, so we had shakes and went back to our room.

mekong

mekong

On the next day we crossed Mekong with a small ferry. We got our passports back from the visa-lady, but we had still to apply for our visas – she did suprisingly little for the money we gave her. Another suprise waited for ous at the border. A Lao guide told us that we were supposed to take local bus to Luang Prabang, which takes 14 hours to reach the destination not 9 as we were told. Moreover, the morning bus was already full and we had to wait 3 hours for the next one. All in all we would not arrive at Luang Prabang in the evening, but early in the morning on the next day.

There was an alternative option: if we paid 200 baht each we could get a mini-van which would take as to Luang Prabang in 9 hours. It raised the costs of our trip to almost 2000 baht, but everyone agreed to pay it.

After a short while, we all had our visas and we got on a small mini-van. The road to Luang Prabang offered nice scenery: first it we went along the Mekong valley and then up to the hills, where it made thousands of curve.Unfortunately my stomach was protesting very badly with each curve. To make it worse, the road was very bumpy. There were intervals where the ride was quite smooth, but they were interleaved with periods of rodeo style ride. The further we went, the worse the road became. At times it was only a dirt road hardly to be recognised in the clouds of dust left by passing cars.

road to luang prabang

road to luang prabang

The slow ride towards Luang Prabang left us plenty of time to watch the Lao countryside. The scenery was much different from what we saw in Thailand. Most of the houses were made from bamboo or wood and they did not seem to contain modern facilities. The people inhabitting them differed much from Thais both in the facial characteristics and clothing. The landscape was dominated by hills, but the views were hidden behind thick smoke produced by the numerous fires in the woods normal for the dry season. We stopped twice to eat in villages, but the food we were served in a sort of motorway restaurant was rather raw and expensive.

The trip to Luang Prabang proved to take longer than expected – altogether it took 12 hours instead of promised 9 hours. We tried to kill the time by watching the first season of “how I met your mother” on my ipod and we almost saw all of the episodes.

As a result of the delay we arrived at Luang Prabang at midnight. We still did not have any accommodation booked and at this time it would be hard to find anything in a foreign city. Our driver did not know the city either and wanted to drop us somewhere at the outskirts. Fortunately enough, one of our travel mates Roger, knew a lady who owned a guest house and gave her phone call. Quickly she came on her motor bike and led the driver to her place. The rooms were full already so she offered us a tent in the garden. After 2-day trip we hoped for something better, but better this than nothing.

We had Lao beer and talked with other guests about the highlights of Luang Prabang, after which we went to long-awaited sleep.

09.03.2010

In the hills – day 2

Wstalismy rano by razem zjesc sniadanie, pozegnac sie z wioska i ruszyc w droge powrotna. Tym razem sciezka wiodla w dol. Mielismy szczescie isc zaraz za przewodnikiem, ktory co jakis stawal i pokazywal nam interesujace rzeczy. To jakis slon pasl sie w krzakach. Slonie lubia jesc liscie bananowca i bambusa. Tutaj juz nie ma dzikich sloni – sa jedynie takie, ktore pomagaja w pracy. W tajlandii juz zostalo tylko jedno miejsce gdzie mieszka kilka dzikich sloni – na granicy z laosem.

nasz przewodnik

nasz przewodnik

Innym razem pokazal nam kopiec termitow, gniazdo malutkich os, kilka razy orchidee rosnace na drzewach, zeschle juz kwiaty umarlego bambusa.

orchidee

orchidee

Wiele miejsc bylo spalonych, pytalismy czemu tak jest. Okazalo sie, ze jest tak goraco, ze czasami drzewa czy trawa zaczynaja sie samoistnie palic. Ale nie sa to tak wielkie pozary jak u nas, w polsce. Tutaj zapala sie tulko pewien obszar, skrawek i ponoc jest to nawe dobre dla dzungli. Oczyszcza ja to. Widzielismy na przyklad jedno drzewo, ktore sie zapalilo. Caly czas jeszcze bylo widac, ze jeszcze tli sie od srodka jego zweglony szkielet. Dookola lezaly czarne, spalone galezie. Ale poza tym drzewem nic sie nie zajelo ogniem. Innym znowu razem widzielismy totalnie spalony wiekszy obszar sciolki, ale drzewa tam nadal rosly nic sobie z tego nie robiac.

palacy sie kawalek lasu

palacy sie kawalek lasu

Co prawda jego Angielski nie byl plynny, ale z przewodnikiem mozna sie bylo bez problemu porozumiec. Spytalismy sie go gdzie mu sie udalo nauczyc angielskiegi i okazalo sie, ze 4 lata wczesniej, gdy zaczal oprowadzac wycieczki umial jedynie powiedziec proste hello. Ale z czasem uczyl sie rozmawiajac z turystami. On rowniez pochodzil z jednej z tych wiosek gdzie przychodzilili turysci i spiewal im piosenki. Potem przez dwa lata byl w wojsku. Rozmawiajac z nim w ten sposob dowiedzielismy sie, ze… Jest katolikiem! Zapisalismy wiec sobie gdzie i o ktorej mozemy isc na msze. Wiadomosc ta byla dla nqs tym wiekszym sukcesem, ze gdy kiedykolwiek pytalismy sie o koscioly, ludzie robili wielke oczy i nie potrafili nam udzielic zadnych informacji. Internet tez nie byl pomocny.

Teraz doszlismy do wodospadu i zanurzylismy nasze gorace ciala w lodowatej wodzie. Niestety musielismy dzielic to miejsce z inna wycieczka – ale w koncu liczylismy sie z tym!

wodospad

wodospad

Po milym orzezwieniu przeszlismy jeszcze troche nasza sciezka az dotarlismy do rzeki. Tam wsiedlismy w pontony. Niestety jest tu wlasnie pora sucha rzeka nie byla tak rwista jak bysmy sobie mogli tego zyczyc, ale i tak dobrze sie bawilismy. Gdy rzeka robila sie zbyt spokojna, bez skalek, ktore porywaly by nasz ponton zaczynalismy walke wodna miedzy pontonami.

wsiadamy do pontonu

wsiadamy do pontonu

Po jakims czasie takiej zabawy doplynelismy do miejsca gdzie czekaly na nas bambusowe tratwy. Zaczelismy splywac. Dwie osoby odpychaly nas od mielizny wielkimi bambusowymi dragami. Bartkowi bardzo spodobala sie ta zabawa i niemal cala droge byl jednym z kierowcow.

bambusowe tratwy

bambusowe tratwy

Doplynelismy na miejsce lunchu i to byl koniec naszej wycieczki. Czekal nas jeszcze powrot do chiang mai samchodzikiem, a potem poszukiwanie nowego hostelu i wybor planu na kolejny dzien.

W chiang mai bylismy dosyc wczesnie. Nastepnego dnia zdecydowalismy sie wziac minibusa do laosu. Mielismy juz wize powrotna do tajlandii, a bartek od dawna marzyl o zobaczeniu luang prabang. Wiec trudno… Mekongiem nam sie nie bylo dane przeplynac, ale bedzie inna przygoda…!

Wieczorem jeszcze postanowilismy pojsc do kosciola. Byl za miastem i pojechalismy tam czerwonym samochodem – bowiem tutaj takie samochody sluza za autobusy. Jest to dobrze rozwiazany system. Wszedzie w obrebie miasta placi sie tyle samo. Samochod zabiera iles ludzi jadacych w tym samym kierunku.

Kosciol okazal sie byc na uniwersytecie katolickim i trafilismy na msze po tajsku. Kosciol nie byl duzy, i mimo ze byl to dzien powszedni byl pelen – glownie chyba studentow. W tajlandii juz tak jest, ze przed wejsciem do czyjegos dom, do buddyjskiej swiatyni, czasem nawet do hostelu nalezy zdjac buty. Tutaj bylo bylo podobnie. Przed wejsciem do kosciola wszyscy zostawiali swoje obuwie. Msza byla dla nas absolutnie niezrozumiala, ale za to dzwieczna. Tajowie pieknie spiewali. Do teraz nas bardzo zastanawia jak to jest u nich ze spiewem… Tajski jezyk sklada sie z wielu tonow, ktore sa bardzo wazne do rozumienia. Ale jak to moze byc przy spiewie?

Po mszy poszlismy jeszcze na wieczorny rynek zeby nastepnego dnia pozegnac sie z chiang mai.

dziewczynki przygotowujace sie do wystepu na festiwalu, chiang mai

dziewczynki przygotowujace sie do wystepu na festiwalu, chiang mai

In the hills

Trekking planowalismy juz od dawna. Slyszelismy o tym same pozytywne rzeczy. Jazda na sloniu po dzungli, spanie w lokalnym plemieniu i inne ciekawe atrakcje. Problem w tym, ze jesli cos jest na prawde fajne, interesujace… Ostatecznie staje sie bardzo turystyczne. Wiele ludzi przyjezdza zeby zrobic/ zobaczyc to samo. Organizowane sa masowe wycieczkki. Wszystko zaczyna sie robic pod turystow. Nie jest juz na prawde.

Jadac do chiang mai jakos nie zdawalismy sobie do konca z tego sprawy. W naszej naiwnosci myslelismy, ze dzungla jest na tyle duza, ze moze pomiescic wszystkich tych turystow. Ale juz w chiang mai, szukajac najlepszej opcji dla nas zorientowalismy sie, ze to wcale tak nie jest. Zaczelismy sie powaznie zastanawiac nad opcja alternatywna czyli zorganizowanie wszystkiego samemu. Wynajelibysmy skuter, pojechali do kampu sloni, do pieknej swiatyni polozonej na wzgorzu. Zrobilibysmy wszystko tak jak bysmy chcieli. Ale z tym tez wiazaly sie problemy. Nie znamy dobrze okolicy, planowanie wiazaloby sie z czasem, ktorego zaczyna nam brakowac. Poza tym nie moglibysmy wejsc do dzungli, bo nie ma dobrych map i bez przewodnika bysmy sie mogli pogubic… Ostatecznie wiec zdecydowalismy sie na organizowana wycieczke zdajac sobie sprawe z tego, ze bedzie bardzo turystyczna. Opcjonalnie postanowilismy w dalszym ciagu wynajac skuter gdy wrocimy.

Rano podjechal pod nas samochod. Troche byl balagan i zanim zebralismy wszystkich, wsieslismy do odpowiednich samochodow, przejechalismy przez oddzial policji turystycznej bylo juz dobre poludnie.

Naszym pierwszym przystankiem mial byc ogrod orchidei. Bylo tam tez pomieszczenie z motylami. Najwieksza jednak powierznchnie tego pieknego ogrodu zajmowala… Restauracja.

kobieta - zyrafa

kobieta - zyrafa

Nastepnie odwiedzilismy plemie kobiet – zyraf. Kobiety z tego plemienia maja nakladane co rok lub dwa kolejne obrecze na szyje co daje wrazenie coraz to dluzszej szyi. Z przewodnika dowiedzielismy sie jednak, ze w rzeczywistosci miazdza one zebra i skracaja zycie tym biednym kobietom. Teraz juz nie wszystkie kobiety utrzymuja tradycje, ale te ktore zobaczylismy wzbudzily w nas jedynie zal.

Zanim weszlismy do wioski zobaczyc moglismy malpe w klatce – piekna metafora do tego co mielismy ujrzec chwile pozniej. Niczym malpy w klatce przy straganach z roznymi wlasnorecznie robionymi rzeczmi staly smutne kobiety gotowe do pozowania do zdjec. O tej porze bylismy jedynymi turystami, ale moglusmy wyobrazic sobie tlumy przewijajace sie tedy kazdego dnia.

Plemie to pochodzi z burmy. Sa rozne wersje tego dlaczego kobiety nakladaja sobie te obrecze. Jedna z nich mowi, ze to dlatego by atakujacy tygrys nie mogl zanurzyc swoich zebow w szyi ofiary.

wsiadamy na slonia

wsiadamy na slonia

Nastepnie dotarlismy do miejsca gdzie mielismy wsiasc na slonie. Niestety, mimo ze bardzo chcialam zebysmy jechalu sloniem do dzungli, nasza wycieczka miala w planie jedynie godzinne oprowadzanie dookola pobliskiej gory. Ale mimo to przezycie bylo ciekawe. Bartek wraz z para ze szwecji wdrapal sie na przygotowana laweczke na szczycie slonia, a ja usiadlam na jego szyi bawiac sie w jezdzca. Slon mial twarda skore i pojedyncze wloski niczym zylki. Czasem podawal trabe do gory dajac sie po niej poklepac. Czasem nalewal sobie do niej z pyska troche wody i opryskiwal sie dla ochlody opryskujac przy tym nas wszystkich. Aby kierowac sloniem, trzeba bylo kopac go w uszy. Bartek nie dal sie namowic na probe powozenia sloniem i caly czas podziwial widoki z wysokosci laweczki.

slon

slon

Potem, na reszcie ruszylismy w droge – na wlasnycb nogach, przez dzungle. Z poczatku bylismy troche zawiedzeni. Dzungla przypominala las. I to troche wyschniety. Ale szlismy pod gore. Im wyzej bylismy tym bardziej krajobraz sie zmienial. Pojawily sie banany – dzikie i ponoc kwasne. Byly drzewa bambusowe i tekowe (z nich ponoc powstaja trwale domy). Gdy bylismy juz wystarczajaco wysoko moglismy zobaczyc okolice. W oddali widzielismy wioske gorskiego plemienia. Nie mielismy tam jednak spac. Wioska plemienia lahu, do ktorej zmierzalismy znajdowala sie na sasiednim wzgorzu.

droga przez dzungle

droga przez dzungle

wioska plemienia lahu

wioska plemienia lahu

Co prawda wycieczka nie byla dluga (nie szlismy dluzej niz 2 godziny), sciezka piela sie tak pod gore, ze niektorym ledwo udalo sie wdrapac. Pierwsza oznaka dotarcia do wioski byly pasace sie na zboczu krowy. Potem pojawily sie psy, w koncu przykryte strzecha bambusowe domy, ludzie, swinie i kury… Przechodzilismy kolo kolejnych domow, niektorzy ludzie nam sie przypatrywali z ciekawoscia. My im tez. Przy jednym z domow chlopak trzymal za nogi, do gory brzuchem, dracego sie wnieboglosy prosiaka do zarzniecia. Dwie osoby zostaly by przyjrzec sie temu przykremu procesowi, a nam – reszcie, pokazana zostala chatka, w ktorej mielismy dzisiaj spac.

Domek ten byl bambusowy, postawiony na palach, nad ziemia. Podloga byla zabawnie sprezysta. Sciany byly dziurawe – nie bylo wiec tam parnie (normalnie pokoje do wynajecia dziela sie na te z wiatrakami – tansze i te z klimatyzacja; tu nie bylo pradu w calej wiosce, wiec oczywiste bylo, ze nie moglo byc zadnej z tych opcji. Dziury w scianach byly wiec naturalnym i skutecznym sposobem wietrzenia). W srodku byl przedsionek z paleniskiem. Po lewej byla sypialnia. Wszyscy mielismy spac na dwoch wielkich pryczach umiejscowionych po przeciwnych stronach pokoju. Na nich lezaly materacopodobne poslania, a nad nimi wisialy siatki na komary. Po prawej stronie przedsionka byla natomiast kuchnia. Prysznice i toalety byly kawalek dalej i byly tak proste jak to tylko mozliwe.

maly taj ostrzyzony po wiejsku

maly taj ostrzyzony po wiejsku

maly taj

maly taj

Wraz z para argentynow poszlismy zwiedzic wioske. Nie byla ona duza, ale miescila sie w niej szkola dla najmlodszych dzieci. Starsze dzieci uczyly sie u podnoza gory, na ktora sie dzisiaj wdrapalismy i wracaly do domu raz na tydzien.

miejscowa szkola

miejscowa szkola

Na kolacje zjedlismy posilek ugotowany przez naszego przewodnika po czym usiedlismy razem przy ognisku. Przyszly dzieci z wioski i zaspiewaly nam kilka piosenek.

dzieci spiewajace piosenki

dzieci spiewajace piosenki

Potem gralismy w rozne gry. Kazdy przegrany zostawal mazniety sadza z woka. Pod kniec wieczoru bylismy wiec wszyscy prawie czarni z roznymi wzorkami wymalowanymi na twarzach.

zabawy przy ognisku

zabawy przy ognisku

Niebo tutaj bylo niesamowite. Gwiazdy tak widoczne jak zadko, posplatane w nieznane nam konstelacje.

Bylo tez mozna zobaczyc ogniska w dwoch czy trzech sasiednich wioskach.

Mimo, ze wszystko bardzo turystyczne -mialo swoj urok.

zachod slonca

zachod slonca

Smaki tajlandii

tajskie warzywa

tajskie warzywa

Tajska kuchnia jest jednym z glownych powodow dla ktorego warto przyjechac do Tajlandii. Nie ma w tym zadnej przesady – bogactwo smakow, zapachow i kolorow zaspokoi najwybredniejsze gusta, a spacer po lokalnym targu sprawia, ze chce sie sprobowac wszystkiego. Egzotyczne owoce, roznorodne smaki, przepyszne potrawy z grilla i wymyslne desery tworza wrecz uczte dla oczu i nosa. Kazdy znajdzie tu cos dla siebie, a zjadacz schabowego z ziemniakami otworzy sie na bardziej wyrafinowane smaki.

limonki

limonki

Chcielibysmy choc troche z tych smakow zabrac ze soba do domu i dzielic sie z naszymi rodzinami i przyjaciolmi. Dlatego zapisalismy sie na jednodniowy kurs gotowania w Chiang Mai, w szkole zwanej BaanThai cooking.

tajskie ziola

tajskie ziola

Pierwszym zaskoczeniem bylo to, ze cala nasza 8-osobowa grupa, za wyjatkiem nas samych, skladala sie z kanadajczykow. Po krotkim zapoznaniu z grupa i sympatyczna nauczycielka o imieniu Tu poszlismy na lokalny targ zapoznac sie z przyprawami i warzywami stosowanymi w kuchni tajskiej. Dostalismy krotki wyklad o rodzajach olejow, cukrow, chilli i makaronach i ich przeznaczeniach. O istnieniu wielu z tych warzyw nawet nie mielismy pojecia.

Tajskie przyprawy

Tajskie przyprawy

Po powrocie z targu zabralismy sie za gotowanie.

W Tajlandii jest norma zamawiac kilka roznych potraw, ktore dzieli sie miedzy soba, oraz talerz ryzu dla kazdego. Potrawy mozna podzielic na kilka podstawowych grup: przystawki, zupy, stir-fry, curry, potrawy z grilla i desery.

W kazdej z tych grup, za wyjatkiem grilla, mielismy wybrac jedna z trzech potraw, ktora chcemy ugotowac. Zatem w sumie mielismy ugotowac az 5 potraw.

Wsrod przystawek znajdziemy miedzy innymi sajgonki (mam nadzieje ze to dobre tlumaczenie na tzw. Spring rolls), czyli warzywa zawijane w ciasto maczne i smazone na glebokim tluszczu.

spring roll

spring roll

Bardzo popularne sa rowniez salatki, a wsrod nich szczegolna slawa cieszy sie pikantna salatka z papai – rowniez moja ulubiona potrawa. Przyrzadza sie ja mieszajac zielona papaje (ewentualnie marchewke), papryczke chili, sok z cytryny, eggplant i wyciskajac je w duzym mozdzierzu. Mniam mniam slinka leci.

Zupy sa bardzo lubiane przez Tajow – przyrzadzaja je z roznych warzyw, past curry, mleka kokosowego lub wody i miesa. Mieszanka smakow jest zwykle bardzo zaskukajca, a zawartosc jest tak sycaca, ze jedna zupa moze stanowic caly posilek. Moje ulubione danie to zupa z mleka kokosowego z trawa cytronowa i kurczakiem (tom kaa) oraz zupa slodko-kwasna (tom yum, uwaga moze byc bardzo ostra).

tom kaa

tom kaa

Stir-fry, czyli potrawy z Woka sa kwitensencja kuchni tajskiej. Na woku przyrzadzane jest wszystko: makaron, ryz, nerkowce. Na kazdej wiekszej ulicy znajdziemy Tajow, ktorzy na malej kuchni polowej zainstalowanej na doczepce do motora, w kilka minut przygotuja nam swieze i smaczne potrawy na woku. Oczywiscie specjalnoscia jest pad thai, czyli makaron smazony z kurczakiem i jajkiem w roznych odmianach: z jakiem wewnatrz, na zewnatrz itp. Maja jest milosniczka smazonych nerkowcow z kurczakiem i ryzem. Pamietajcie tajemnica stir-fry jest dobrze nagrzany wok i sprawne mieszanie – ogladajac tajskich kucharzy przy woku ciezko nadazyc za ich ruchami.

smazone nerkowce

smazone nerkowce

O curry mozna by dlugo mowic – jedni je kochaja, inni nienawidza. U nas curry kojarzone jest przede wszystkim z przyprawa czesto dodawana do indyjskich potraw. W Tajlandii curry sa to potrawy tworzone na podstawie past curry, w sklad ktorych wchodza m.in. papryczki chilli i wiele roznych przypraw (wsrod ktorych pojawia sie czasami przyprawa curry), calosc jest dokladnie starta na mozdzierzu, az otrzyma gladka konsystencje. Naleza do nich m.in. ostra czerwona i lagodniejsza zielona pasta curry. Na ich podstawie dusi sie rozne warzywa i mieso otrzymujac smakowite sosy.

czerwone curry

czerwone curry

zielone curry

zielone curry

Desery… O nich trudno napisac, trzeba po prostu sprobowac. Fantazja i roznorodnosc deserow nie ma konca: od przepysznych owocow, ktorych nazwy nawet w zyciu nie slyszalem (dragon fruit, pomelo, mangosteen, tamarind, itp.) i owocowych shake’ow, po lody z kokosa i wymyslne potrawy z ryzu zawiniete w lisc bambusa. Najbardziej znany i lubiany jest chyba legendarne juz mango sticky rice, ktore sklada sie z klejacego ryzu i mleka kokosowego zmieszanego z cukrem palmowym i z kawalkami mango – niebo w ustach (mimo alergii na mango, ciezko mi sie przed tym deserem oprzec). Innym przysmakiem sa banany obtaczane ciastem z maki, cukru, sezamu smazone na glebokim oleju. Musze tu zaznaczyc, ze nie sa to banany spotykane w naszym kraju, lecz ich mniejsi lecz slodsi i bardziej twardzi kuzynowie. Banany mozna rowniez zastapic sweet potato.

szkola gotowania

szkola gotowania

Jeszcze krotka wzmianka o ryzu. W Tajlandii stosuje sie dwa rodzaje ryzu: zwykly sypki ryz jasminowy oraz ryz klejacy. Roznia sie one zarowno gatunkiem ziaren, jak i sposobem przygotowania.

Ostatecznie zdecydowalismy sie na gotowanie nastepujacych potraw:

– Bartek: slatka z papai, tom
Kaa, pad thai, red curry z wolowina, smazone banany

– Maja: sajgonki, spicy-sour soup (tom yum), kurczak z nerkowcami i ryzem, green curry, mango sticky rice

(Ponadto dostalismy ksiazke kucharska, ktora zawiera przepisy na wszystkie potrawy z menu)

Gotowanie wszystkich tych potraw bylo dobrym doswiadczeniem i doskonala zabawa. Okazalo sie, ze samo
gotowanie nie jest wcale takie trudne i, co najwazniejsze, zabiera malo czasu. Najwiekszym wyzwaniem jest chyba znalezienie tych wszystkich produktow w naszym kraju oraz sprzatanie po calym balaganie, ktory narobilismy przy gotowaniu (z tej czesci wyreczyli nas organizatorzy).

Wszystkie potrawy, ktore przyrzadzilismy moglismy zjesc. Byla to prawdziwa uczta – zgodnie z zasada, ze to co sie ugotuje samemu smakuje najlepiej – wszystkie potrawy smakowaly wysmienicie. Na koniec bylismy tak najedzeni, ze ledwo moglismy sie ruszac. Cale szczescie, ze poszlismy na zajecia bez sniadania…

Podsumowujac, szkola BaanThai jeszcze raz nam udowodnila, ze kuchnia tajska jest dla kazdego: nie tylko smakoszy, ale rowniez kucharzy amatorow bez czasu na gotowanie.

Chiang Mai, 06.03.2010

Informacje praktyczne:

– BaanThai Cooking school w Chiang Mai
– czas: 9:30 – 15:30, w ofercie rowniez kursy popoludniow
– www: ?
– koszt: 900 baht za osobe (kurs, wszystkie produkty, snaki do probowania, ksiazka kucharska) – 850 baht jesli rezerwacji miejsca dokonuje sie w hostelu
– ocena: bartek 4/5, maja 4/5