Szkola guatemalskiej kuchni

Nasze doświadczenie z tajskiej szkoły gotowania przekonało nas, że nauka lokalnej kuchni nie jest tylko ciekawym sposobem na spędzanie czasu i możliwością poznania tutejszych smaków od podszewki, ale również możliwością zapoznania sie z kulturą. W związku z tym już od samego początku naszej wyprawy szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy zrobić taki kurs. Niestety ani w Meksyku ani w Belize nie udało nam sie znaleźć szkoły, która spełniała by nasze higieniczne i finansowe wymagania.

O mało byśmy się już poddali, ale niespodziewanie znaleźlismy kurs gotowania w Antigule – ostatnim przystanku naszej podróży. Na kurs zapisaliśmy się na sobotę. Byliśmy jedynymi uczestnikami (szkoła ta starała się utrzymywać małe klasy).

Najpierw wybralismy sie do miejsca gdzie kiedyś znajdował się rynek. Było to dawno temu, zanim państwo nie zdecydowało sie przenieść stolicy do Guatemala City (wówczas byla w Antigule) ze względu na dużą ilość trzęsień ziemi. Wówczas też stało się nielegalne mieszkać w tym mieście i rodziny zmuszane były do przeprowadzki. Byly rynek znajdował się w starym klasztorze jezuitow – albo raczej na jego trzech dziedzińcach.
Teraz miejsce to zostało odnowione w taki sposob, że połączono rekonstrukcje pozostawiając niektóre dawne elementy nietknięte – robiło to duże wrażenie.

Potem poszliśmy na, nie tak okazały pod względem estetycznym, ale dużo większy rynek. Jest to już dla nas nieodzowna część kursu gotowania jako, że wtedy wlaśnie możemy dowiedzieć się najwiecej o lokalnych owocach i warzywach. W tym wypadku najbardziej zadziwiła nas ilość rodzai chili (duże, małe, słodkie, ostre, zielone, czerwone, bordowe, suszone i swieże…), oraz fasoli (bardzo popularna w guatemali) i bananów, z ktoróch niektóre dojrzałe są dopiero wtedy, gdy są tak czarne, że typowy Polak zaraz wyrzucił by je z obrzydzeniem. Były też zwierzęta – zwłaszcza drób.

Kogut czekający na swą smutną kolej

przykłady chili

Fasolki

Banany

Wypiliśmy po świeżym kokosie (które zwłaszcza Majka uwielbia) i po małych zakupach wróciliśmy do naszej szkoły.

W szkole dostaliśmy fartuszki i od razu poczuliśmy się jak prawdziwi kucharze. Zwarci i gotowi przystąpiliśmy do wykonania naszego dzieła. Przewodniczyła nam majanka, nie mówiąca wiele po angielsku. Pokazywała nam co i jak, kto co sieka, jak cienko, kto co ugniata, jak smaży. Ależ było wesoło!

Mogliśmy wybrać jedno główne danie, dwa pomniejsze, tortille i deser. Zaczęliśmy od zrobienia

Chiles Rellenos en Salsa de Tomate – jest to potrawa również meksykańska, ale tam różni się przede wszystkim tym, że w Guatemali owija się chili (albo papryke) dookoła mieszanki zrobionej z mięsa, marchewki, fasolki i przypraw, natomiast w Meksyku wsadza się to wszystko do środka chili. Potem wszystko obleka się w korzuszek z ubitego mleka i smaży.

Chilaquilas de Guisquil – z tego oboje byliśmy chyba najmniej zadowoleni, bo w rzeczywistości wiele sie przy tym nie nauczyliśmy. Jest to po prostu zieloną dynię piżmową (takie znalazłam tłumaczenie dla green squash), ale myśmy też próbowali to zastępować kabaczkiem (jako, że to pierwsze nie jest łatwe do kupienia w Europie). Jest to przełożone świeżym serkiem (można pokombinować ze świeżą mozarellą – biały ser, który się nie kruszy i za bardzo nie rozjedzie) i również smażone w korzuszku z ubitego mleka.

Tortitas de Papa – Trochę podobne do naszych placków ziemniaczanych chociaż nie tak chrupiące. Można je też robić z innych warzyw lub mięsa.

Tortillas – Najbardziej podstawowa część Guatemalskiej kuchni stworzona z mąki kukurydzianej. W Meksyku zazwyczaj się je kupuje – są tam dużo cieńsze i większe. W Guatemali się je zazwyczaj robi samemu. Chociaż sama filozofia ich robienia jest bardzo prosta – mieliśmy z nimi najwięcej problemów. Po prostu nie chciały się trzymać kupy 😉

Mole de Platanos – Chyba najbardziej dziwny deser jaki kiedykolwiek jedliśmy (i robiliśmy). W skład gęstego sosu (który był główną częścią tego dania) nie tylko wchodziły czekolada, cynamon i różne nasiona, ale również chili i zielone pomidory. W to wszystko zanurzone były platany – bardzo podobne do bananów, ale większe i nie tak słodkie (lekko słodkawe zaczynały się dopiero robić, gdy ich skórka stawała się zupełnie czarna).

Po naszym skończonym dziele zasiedliśmy zmęczeni do obiadu. Bardzo nam wszystko smakowało – i co więcej – starczyło nam jeszcze na kolacje na kolejny dzień, gdy wróciliśmy bardzo zmęczeni i wygłodniali ze wspinaczki na prawie 4000 metrowy wulkan. Ale o tym później.

Powrot na Guatemalskie ziemie

W koncu nadszedl czas aby jechac dalej na poludnie. Ruszylismy wiec dalej, po raz kolejny przekroczylismy granice – tym razem wracajac do Guatemali. Bylismy w Livingston – miescie, ktore choc jest na ladzie, nie jest polaczone zadnymi drogami. Mozna sie do niego dostac tylko woda. To ostatnie miejsce, w ktorym znalezlismy ludzi Garifuna – pochodzacych z niewolnikow, ktorzy wydostali sie z rozbitych statkow i zaczeli mieszac sie z tubylcami. Ludzi, ktorzy stworzyli swoj wlasny jezyk i kulture, no i oczywiscie wymyslili drums.

Spalismy w bardzo ciekawym hostelu. Byl on zbudowany przez Hiszpana – chyba bardzo dawno temu – na wzor zameczkow Marokanskich. Jego swietnosc dawno juz przeminela i az zal bylo patrzec na rozpadajace sie, niegdys piekne sciany, plaskorzezby, malowidla i ogrod. Nie wiedzielismy jaka byla historia tego miejsca, ale musiala byc bardzo ciekawa.

Kolejnego dnia ruszylismy jeszcze dalej – tym razem lodzia. Przejazd trwal jakies 2.5 h. Po drodze mijalismy piekne krajobrazy, male osloniete wyschnietymi lismi palm domki, cieple zrodla i mnostwo, mnostwo jachtow (jest to ponoc najbezpieczniejsze miejsce w okolicy dla jachtow, ktore chca sie schronic przed huraganem).

A potem juz tylko autobusem jechalismy do Antiguy. Wiekszosc drogi przespalismy, ale za kazdym razem gdy sie przebudzalismy nie moglismy uwierzyc jakie piekne miejsca mijamy glownie dziko zarosniete gory.

Dzisiejszy dzien spedzilismy bardzo milo, glownie na walesaniu sie po miescie. Antigua jest miastem lezacym bardzo blisko od Guatemala City (stolicy), ale duzo mniejszym i bardziej uroczym. Jest nawet wlaczona na liste UNESCO. Domki tutaj sa raczej niskie i kazdy innego koloru. Gdzie nie spojrzec, wszedzie dookola sa gory i 3 wulkany (1 aktywny).

Nasze kroki poniosly nas na jedno z pobliskich wzniesien, na ktorym stoi krzyz, i z ktorego widzielismy piekny widok na cale miasto. Poniewaz pogoda dzisiaj byla raczej zachmurzona nie bylismy wstanie zobaczyc wielu innych szczytow. Na jeden z wulkanow planujemy jechac w niedziele – prawdopodobnie jednak zapiszemy sie na jedna z jadacych tam wycieczek.

Gdy nasze nogi, zmeczone, poniosly nas w koncu na plac centralny gdzie przysiedlismy na chwilke na lawce w cieniu drzew, przysiadl sie do nas pewien starzec. Po chwili zagadal do nas. Zdal nam sie dosc dziwny, jako, ze wypytywal nas rozne informacje, ale powiedzial nam rowniez troche o terazniejszej sytuacji Guatemali. Bylismy zaskoczeni, gdy dowiedzielismy sie ze 80% zyjacych tu ludzi jest majami. Sa to jednak zazwyczaj bardzo biedni ludzie, zyjacy na swoich ziemiach, nieedukowani, czesto niepismienni. Nie jest w interesie rzadu aby ich nauczac poniewaz rzad boi sie jakichs rebeli z ich strony. Gdy tylko pojawia sie jakikolwiek chaos z ich strony, zolnierze go uciszaja sila, czesto zabijajac ludzi i zabierajac ich ziemie.

Dzieje sie tak, poniewaz, jest tylko 17 rodzin, ktore rzeczywiscie rzadza cala Guatemala. Sa to rodziny jeszcze z czasow kolonialnych. Sa bardzo bogate w porownaniu z cala inna ludnoscia. Posiadaja tu wiele ziemi, farm i roznego rodzaju interesow. Pieniadze trzymaja w bankach poza krajem – w Stanach i maja w Stanach edukuja swoje dzieci. Rzad i wojsko im glownie podlega i nie pasuje im aby majowie mieli zbyt wielkie prawa.

Zasmucila nas taka informacja o ludziach z kultury, ktora byla tu dlugo zanim stanela tu europejska noga.

Hopkins

Minelo kilka ladnych dni od kiedy ostatni raz udalo nam sie opisac co sie u nas dzieje. Bylismy wtedy daleko stad – na polnocy Belize w Caye Caulker. Bylo goraco, a my cieszylismy sie, ze w koncu dajemy sobie chwile odsapnac. Belize zauroczylo nas bardziej niz moglismy sie tego spodziewac. Lazurowoniebieska woda, slonce (az w nadmiernych ilosciach), i cale mnostwo czasu tylko dla siebie 😀 czego mozna marzyc wiecej na miesiacu miodowym?

Ale nasza podroznicza krew nie pozwolila nam wysiedziec dlugo w jednym miejscu – ruszylismy na poludnie – w przeciwna stronie niz zmierzalo wiekszosc turystow. W Belize City (dokad musielismy wrocic lodzia) mielismy szczescie od razu trafic na autobus jadacy w naszym kierunku. Do konca nie bylismy pewni jak daleko dojedziemy, ale nasz autobus szybko minal stolice (ktora po huraganie w 1961 r zostala przeniesiona wglab kraju) i nasz autobus zaczal kierowac sie znow w kierunku morza. Dalej i dalej na poludnie. Minelismy Dangrige i wysiedlismy na rozdrozu. Stad dzielilo nas jeszcze 10 km do Hopkins.

Bylo goraco, zar lal sie z nieba, a nasze plecaki wydawaly sie jeszcze ciezsze. Nie widzialo nam sie isc pieszo calej drogi. Przejechal minibus. Nie zatrzymal sie. Potem dlugo nic nie jechalo. W koncu zobaczylismy niepewnie jadacy pick-up. Samochod – taki z otwarta paka z tylu, na ktorej idealnie spedzilismy reszte wycieczki.

W Hopkins bylo zupelnie inaczej. Znowu zupelnie inaczej niz w innych miejscach. Zaczelismy kierowac sie w strone najtanszego wyszukanego przez nas hotelu. Pomagaly nam jakies dzieciaczki. Podjechal tez jakis chlopak na rowerze. “Palisz trawke?” – zagadal szeptem do Bartka.

Gdy dotarlismy trwala wlasnie impreza. Nasz hostel byl polaczony ze szkola gry na bebnach (drums – wymyslonych zreszta i dalej kultywowanych w tym rejonie). Zona prowadzila hostel – jej maz szkole. Przywital nas troche podpity wlasciciel “mam dzisiaj urodziny” – wytlumaczyl. Pokazal nam pokoj. Zaproponowal nam lozko w szopie za ta sama cene co pokoik z malutka weranda i lazienka – oczywiscie wybralismy to drugie. Potem okazalo sie, ze nie ma bierzacej wody, wiec dostawalismy czysta wode w wiadrze. W poprzedni weekend byl festiwal – 61 lat od zalozenia Hopkins (To znowu wina tego samego huraganu z 1961 roku, kiedy ludzie zostali pozbawieni domostw i musieli znalezc inne miejsce aby sie osiedlic). W ten weekend sporo sie dzialo, przyjechalo duzo ludzi, no i zuzyli cala rezerwe miasteczkowej wody.

Nie przeszkadzalo nam to jednak. Spedzilismy tam 2 dni, wedrujac po miasteczku i zazywajac kapieli w cieplym morzu. Wowczas tez byla pelnia ksiezyca i siadywalismy na plazy lub wchodzilismy do wody wpatrujac sie w niego.

Raz przydarzyla nam sie dziwna rzecz. Gdy bylismy w wodzie zauwazylismy latajace ryby. Najpierw przeleciala jedna, biala – odskakujac na bok. Potem druga. Gdzie plynelismy, tam skakaly ryby. Potem dowiedzielismy sie, ze one w ten sposob uciekaja przed zagrozeniem. Bylo to dosyc zabawne.

Kolejne 3 dni spedzilismy najbardziej romantycznie z calego wyjazdu. Te dni jednak chcielismy zachowac dla siebie jako nasza slodka pamiatke z naszej jakze cudownej podrozy (moze je opiszemy przy innej okazji).

:-)

Chcielismy uspokoic wszystkich naszych czytelnikow, ktorzy martwia sie, czy nie jestesmy w okolicy huraganu Ernesto. Wczoraj zostalismy ewakuowani z wyspy w Belize, na ktorej sie znajdowalismy spedzajac bardzo slodko nasze miodowe dni. Poniewaz i tak wczoraj mielismy zamiar przejechac do Guatemali nie zmienilo to naszych planow. Dzisiaj znajdujemy sie juz daleko na poludnie w Antigua (okolica Guatemala City). Jak znajdziemy chwilke postaramy sie opisac ostatnie dni troche dokladniej 🙂

Chcielismy skorzystac z okazji i zlozyc mamie jak najlepsze zyczenia urodzinowe. Goraco o Tobie myslimy i zalujemy, ze nie mozemy byc dzisiaj z Toba!

Piraci z Karaibow

Slonce, morze i my… 🙂

Bylismy juz zmeczeni. Bardzo zmeczeni. Codziennie inne miejsce gdzie skladalismy nasze znuzone glowy do snu. Codziennie mijalismy inne krajobrazy, poznawalismy nowych ludzi, a potem znowu autobus i kolejn cel. Ciekawe, nieciekawe, glosne, ciche, piekne, brzydkie… to wszystko zaczynalo nie miec znaczenie, musielismy odpoczac.

Dwa dni temu wsiedlismy w autobus po raz kolejny. Jechalismy bita droga pare godzin az dotarlismy do granicy Guatemali z Belize. Nielegalnie chcieli pobrac od nas oplate za wyjazd, ale bylismy ostrzezeni i sie postawilismy. W koncu sie od nas odczepili, ale wszyscy inni turysci grzecznie dali sie nabrac. Eh. Nielatwo byc turysta.

Po drugiej strony granicy, niby powinno byc podobnie. Niby powinni byc tacy sami ludzie, taki sam jezyk, taki sam krajobraz. Ale okazalo sie, ze w Belize inne jest wszystko. Wszystko to kiedys nalezalo do Hiszapanii, ktora podbila te tereny, ale na karaibach, na wyspach zagniezdzili sie angielscy piraci. Ci piraci zaczeli lupic Hiszpanskie statki, i trudno sie dziwic, ze Hiszpanii sie to nie bardzo podobalo. Zwrocila sie ona wiec do Anglii z uprzejma prosba o zrobienie z tym porzadku. Jak sie to Anglii udalo do konca nie wiemy, ale piraci grzecznie osiedlili sie na wyspach. Problem w tym, ze osiedlilo sie ich tak duzo, ze jezyk angielski zaczal tu dominowac i pierwotna ludnosc zaczela byc bardziej przychylna Anglii niz Hiszpanii zanim ta druga zdazyla sie zorientowac. Probujac ratowac sytuacje Hiszpania zaoferowala Anglii Belize w zamian jesli ta wybuduje droge do Guatemali. Anglia wziela Belize natomiast droga do teraz nie jest wybudowana. Belize juz jest panstwem samym w sobie chociaz wciaz najwyrazniej kochaja Angielska krolowa (ktora pojawia sie zarowno na banknotach jak i znaczkach), a Guatemala nie utrzymuje stosunkow z Anglia.

Przez cala ta historie Belize jest anglojezyczne i jest ogromna mieszanka ludnosci – sa tu murzyni (ktorzy nie pojawiali sie Guatemali i Meksyku), ale sa tez wszystkie inne mieszanki (oczywiscie wlaczajac tez majow). Sa tez rozne inne jezyki (np. mieszanka angielskiego, francuskiego i afrykanskiego – nie pamietam jak sie nazywa). Jest tu bardziej amerykansko niz centralno-amerykansko, wszyscy sa totalnie wyluzowani i nadzwyczaj uprzejmi.

Dojechalismy wiec do tego kraju i od razu ruszylismy na wyspe. Na tej wyspie znalezlismy nadzwyczaj tani hostel, ale tez nadzwyczaj goracy i wczoraj leglismy na plazy. Fajnie mozna by pomyslec… Plaza tutejsza jednak nie posiada piasku i jest bardzo twarda. Mimo, ze woda jest lazurowo niebieska i plywaja w niej roznobarwne rybki, na wyspie rosna palmy wiedzielismy, ze plazy nie przyjdzie nam dlugo wykorzystywac.

Wieczorem udalo nam sie znalezc tania knajpke gdzie w zbitej malej szopie (1.5 x 1.5 m) przygotowywano niesamowicie dobre (i o dziwo bardzo tanie) homary i kurczaki. Przysiedlismy sie wiec na lawie z grupa innych czekajach ludzi i przy milej rozmowie (glownie z amerykanami) spedzilismy koniec dnia.

Dzisiaj byl najmilszy dzien. Najmilszy, bo spedzilismy go w wodzie. Pojechalismy lodka (udalo nam sie tak trafic ze bylismy tylko my, para z Texasu i 2 przewodnikow) w morze – do rafy koralowej. Cala ona jest rezerwatem przyrody i nie mozna nic dotykac, ale gdy patrzylismy az bylo nam zal, ze nie mamy aparatu podwodnego. Bylo bardzo kolorowo. Wszedzie cos plywalo. Wieksze, mniejsze, byly i duze wodne zolwie i ogromne, piekne muszle (niestety nie moglismy ich zbierac – taka szkoda!), spedzilismy tam troche czasu zanim poplynelismy w kolejne miejsce, inna czesc rafy koralowej (ta rafaj jest druga najwieksza na swiecie), tam byly rekiny – ale takie niegrozne, z paszczami pod spodem. Zaczely sie one tam zbierac, poniewaz kiedys rybacy czyscili w tym miejscu swoje ryby i one te resztki zjadaly. Teraz czekaja na turystow, ktorzy przyplywaja. Jak tylko lodz przyplynie one podplywaja, wiec gdy tylko weszlismy do wody one byly wszedzie. Dotykalismy ich. Mialy chropowata, brazowa powierzchnie. Gdzie sie nie odwrocic tam byl rekin. Trwalo to chwile. Moze pol minuty, moze minute, potem sie rozpierzchly. Tak jak najpierw byly, tak teraz nagle ich nie bylo. Ale zostaly plaszczki. Rownie niesamowite. Moglismy do nich podplywac (nie bylo tam gleboko) dotykac ich. Byly bardzo sliskie. Widzielismy tez takie ryby, ktore chowaja sie w jaskiniach. Ponoc te moga byc niebezpieczne. Nasz przewodnich podplywal do nich z taka duza muszla, w ktorej siedzial krab i one szybko wychylaly sie z jaskini i.. cap za tego krapa. A potem chowaly sie spowrotem do jaskini.

Zrobilismy jeszcze jeden przystanek i mielismy szczescie. Nie zawsze bowiem udaje sie spotkac krowy morskie. My spotkalismy jedna. Nasza czworka ruszyla za nia aby przyjrzec sie jej lepiej. Krowa plynela wolno (jak to krowa), w pewnym momencie zatrzymala sie, odwrocila. Wszyscy zamarlismy bez ruchu aby jej nie przestraszyc. Spojrzala na nas swoimi malymi, krowimi oczami. Powachala nas swoimi ogromnymi, krowimi nozdrzami zastanawiajac sie zapewne czy stwarzamy dla niej jakies zagrozenie czy nie. Potem wolno, wolno obrocila sie i swoimi krowim tepem poplynela dalej.

Mielismy tam jeszcze mnostwo czasu aby samemu poogladac rafe koralowa i zyjace  niej stwory. I wtedy stalo sie. Musialo byc wtedy! Bartek spalil sie. Cale plecy – mimo, ze nasmarowane potrojnie bardzo wodoodpornym kremem dla dzieci – zrobily sie jaskrawo czerwone. Mimo to oboje uwazamy ten dzien za bardzo udany.

Na koniec jeszcze. Juz dlugo po powrocie, gdy slonce stalo sie mniej palace ruszylismy na poludniowa czesc wyspy. Wyspa sklada sie z dwoch wysp tak naprawde. Poludniowej czesci – gdzie mieszakamy i mieszka wiekszosc innych ludzi. I polnocnej czesci, ktora tworzy glownie rezerwat przyrody – las i tylko malo niedostepne domki i hotele gdzie ludzie przyjezdzaja (jako all inclusive) i sa z dala od wszystkiego, a blisko wody. Rzecz w tym, ze do polnocnej czesci nie mozna sie dostac droga ladowa, bo w 1961 roku byl ogromny huragan, ktory przedzielil wyspe na dwie czesci i do teraz nie zostal zbudowany zaden most. Myslelismy zeby wynajac kajak zeby poplynac na ta druga czesc, ale w ciagu dnia slonce pali zbyt mocno aby ryzykowac kolejne spalenia, a zmierzch przychodzi zbyt szybko. W zwiazku z tym ruszylismy na piesza wycieczke na poludniowa czesc naszej poludniowej czesci wyspy.

Spacer byl bardzo mily. Jest tam droga i niewiele posiadlosci, a jesli juz, to sa to miejsca prywatne, a nie hotele – zazwyczaj tubylcow mieszkajacych tu dlugo przed tym jak odkryli ta wyspe turysci. Sciezka idzie w lesie, z jednej strony morze, z drugiej drzewa. Wszedzie mnostwo roznych jaszczurek, takich maciupkich wielkosci malego palca i takich ogromnych jaszczurow wielkosci przedramienia. To byl piekny dzien.

Maja wsrod Majow

Ostatnio za malo sypiamy. Juz oboje zaczynamy tesknic za tym rzeczywistym miesiacem miodowym gdzie mozna sie wylegiwac pol dnia w lozku (albo na plazy), o niczym nie myslec, niczym sie nie stresowac tylko byc razem i cieszyc sie swoim swiezym malzenstwem. Dazymy do tego z coraz wieksza zawzietscia i coraz bardziej zgodnie tymczasem jednak sypiamy malo.

Przez granice Meksykanska udalo nam sie nielegalnie przeprawic dwa dni temu. Przeplynelismy lodka wczesnie rano przez rzeke i hop. Nagle znalezlismy sie w Guatemali. Potem troche sie zamieszalo i bardzo uprzejmi guatemalczycy zamiast na publiczny autobus zaprowadzili nas na turystyczny. Tym razem dalismy sie wrobic (turystyczne autobusy sa drozsze i wcale  nie koniecznie lepsze), dostalismy pieczatke wjazdu do Guatemali (tymczasem wiec legalnie jestemy w obu: Meksyku i Guatemali) i po dosc dlugiej i meczacej podrozy (zaledwie czesc drogi byla po asfalcie) dotarlismy do Flores – miasta polozonego na wyspie. Nie zabawiajac tam jednak dlugo wsiedlismy w kolejny autobus zeby dotrzec do Remate. Wies polozona nad jeziorem, ale juz w niedalekiej odleglosci od ruin w Tikal gdzie chcielismy dotrzec z samego rana nastepnego dnia (czyli dzisiaj). Wykapalismy sie w jeziorze, zjedlismy i padlismy wyczerpani do lozek.

Pobodka o 5:00 rano. Czemu? Tj, czemu tak wczesnie? Wg. wszystkich naszych informatorow w tych godzinach wlasnie powinno zwiedzac sie Tikal. Wczesnie, aby jeszcze nie bylo goraco, wczesnie aby moc jeszcze zobaczyc bogactwo zwierzat mieszkajacych w jungli. No i zwleklismy sie z lozek i pojechalismy.

Myslelismy ze Palenque bylo w Jungli, ale jak zobaczylismy Tikal, to przekonalismy sie czym na prawde jest jungla. To miejsce bylo w samym jej sercu! Lekko tylko i nie wszystkie piramidy zostaly jeszcze odnowione. Poza tym niektore z nich byly w sporych odleglosciach od siebie, wiec mielismy mozliwosc spacerowania i dzieki Bogu turystow wcale nie bylo tak duzo jak balismy sie, ze moze byc. Widzielismy malpy i tarantule i mnostwo pomaranczowych stonog. Byly i liany zwisajace z wysokich drzew i palm.  Zostalismy tam do godziny 2:00 i gdy zrobilo sie goraco bylismy zdziwieni, ze miedzy drzewami wcale nie dalo sie tego za bardzo odczuc. Jedynie troche pogryzly nas komary (mimo, ze zastosowalismy srodki przeciw nim).

O piramidach nie bede tym razem opowiadac duzo. Byly bardzo niesamowite, wybudowywane do ok 700 roku. Potem to miasto zaczelo wymierac na rzecz innych rozbudowujacych sie miast. Bardzo dlugo nikt nie interestowal sie jego pozostalosciami i dopiero w XIX wieku przyjechali pierwsi archeolodzy. Zrobilo na nas to miejsce duze wrazenie wlaczajc w to zarowno pieramidy i historie pozostalosc po kulturze majow jak i sama Dzungla.

Na popoludnie i wieczor wrocilismy do Flores. Przeszlismy sie po jego nabrzeznych ulicach. Jutro ruszamy do Belize! Belize, morze karaibskie, plaza i… mamy nadzieje, ze nasz dlugo wyczekiwany odpoczynek! 😀

pozdrawiamy Was wszystkich bardzo goraco, a zwlaszcza Marcie skladamyzyczenia imieninowe (mimo, ze u nas jest jeszcze 28, w Europie juz wstaje slonce 29.07 😉 bowiem miedzy nami jest 8 godzin roznicy)

Chiapas – na granicy cywilizacji Majów

Po kilku dniach przerwy udało nam się znowu zasiąść do komputera. Dzisiaj był nasz ostatni dzień w Meksyku. Ale po kolei…

Nasze błogie chwile na Meksykańskiej plaży skończyły się bardzo przyjemnie, dniem mniej upalnym. Mimo, że bardzo wystrzegaliśmy się przez cały czas naszej wyprawy jeździc autobusami nocnymi (należy tutaj podkreślić, że pociągi w Meksyku nie istnieją – albo raczej istnieją, ale w 1996 zostały sprywatyzowane zupełnie i teraz służą jedynie do przewozu towarów) – a to ze wzgledów bezpieczeństwa. Tym razem jednak zdecydowaliśmy się pojechać do San Cristobal de las Casas nocą. Powód był jeden – tylko takie autobusy były możliwe. Dojechaliśmy trochę zmęczeni, ale bez żadnych nieprzyjemnych przeszkód nad ranem następnego dnia.

San Cristobal jest miasteczkiem kolonialnym polozonym wyzej co laczy sie z niższą i przyjemniejszą temperaturą. Znaleźliśmy dość opustoszały, ale dla nas jak najbardziej wystarczający hostel gdzie zlożyliśmy nasze bagaże i poszliśmy na zwiedzanie. Ulice w Meksyku w tym mieście, jak i w większości innych są ułożone w kratkę – zupełnie inaczej niż miasta europejskie. Wynika to z tego, że zanim zaczęto je budować – planowano je. Nie rozrastały się więc tak same z siebie jak miasta w Europie. W mieścince tej było bardzo miło, ładnie, ale i więcej turystów niż w miejscach, które mijaliśmy wcześniej. Dowiedzieliśmy się, że właśnie w tym czasie (mimo, że jest teraz tutaj zima) podróżuje najwięcej meksykanów. Turystami więc są głównie meksykanie z innych rejonów Meksyku. W rejonie Chiapas – czyli niejako województwie gdzie znajduje się San Cristobal można znaleźć różne inne atrakcje takie jak piękne jeziora w parku narodowym (porównywane do jezior Szkockich) i kanion. Wszystko jednak oddalone jest od miasta.

Dekoracje w San Cristobal

Kobiety sprzedające różne produkty

Majanka

Najpierw zdecydowaliśmy się na popołudniową przejażdżkę konną. Obtlukliśmy sobie nieźle tyłki na cawboyskich siodłach aby dotrzeć do miasteczka zwanego Chiamas. Nie było tam prawie nic ciekawego. Nic poza kościołem. Kosciółków jest tutaj bardzo dużo – o religii katolickiej pisaliśmy wcześniej. Ten kosciółek natomiast był niezwykły (niestety zabronione było robienie w środku niego zdjęć). Gdy weszliśmy do środka nie zobaczyliśmy ławek. Ludzie siedzieli na ziemi. Ziemia natomiast zasypana była długimi, zielonymi sosnowymi igłami. Wszędzie, ale to wszędzie paliło się mnóstwo świeczek. Ludzie siadali na ziemi zapaliali czasem chyba ze 100 długich świeczek uprzednio odgarniając igły i przyklejając je (świeczki) do posadzki za pomocą wosku. Potem modlili się. Ach, sama obserwacja tych modlących się ludzi robiła wrażenie! Dookoła stały, każda za szybą, lalki, czy też figurki pokazujące różnych świętych. Każda z nich podpisana i każda z nich trzymająca lustro (nie doszliśmy do powodu tych luster). Najważniejszym ze świętych był Jan Chrzciciel – stojący na samym przodzie pod krzyżem. Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że w tym kościele nie ma kapłanów, nie ma ślubów, a są jedynie odprawiane chrzty.

Jazda konna

Następnego dnia wybraliśmy się na pół-dniową wycieczkę do kanionu. Trzeba tam było dojechać minibusem, a potem wsiadało się w łódkę. Zrobiło to na nas znowóż niesamowite wrażenie. Podczas dwugodzinnej przejażdżki byliśmy wstanie nie tylko zobaczyć ogromne skały wyrastające po obu stronach rzeki (w najwyższym miejscu na kilometr), ale nawet 2 krokodyle wylegujące się leniwie na brzegu. Był to park narodowy, więc dzięki Bogu, poza łódkami nie było widać wiele ludzkiego wkładu w ten dziki krajobraz.

Krokodyl

Kanion

Czas gonił więc po powrocie należało spieszyć do kolejnego autobusu. Przejechać kolejne 6 h aby jeszcze przed nocą znaleźć się w Palenqe. W San Cristobal zostawiliśmy wiele niezbadanych miejsc i niezobaczonych rzeczy, ale przed nami miała roztoczyć się kraina majów.

Dotarliśmy ze sporym spóźnieniem, ale daliśmy radę znaleźć hostel z wolnym lóżkiem, w które padliśmy wyczerpani (po zjedzeniu taco w pobliskim barze ma się rozumieć). Nie dane nam jednak było spać długo. Już z rana musieliśmy wstać aby ominąć tłumy (co nam sie oczywiscie nie udało) jadące do ruin miasta Majów.

Miasto Majów koło Palenque  przeżywało swój rozkwit ok. 600 roku naszej ery po czym upadło przypuszczalnie ze względu na wyeksplotowanie środowiska (ostrzeżenie dla naszej cywilizjacji?).  Pozostałości po nim robią duże wrażenie – położone w dolinie w dżungli, a na otaczających je wzgórzach pobudowane światynie w postaci piramid. Niestety na wiele z nich nie mogliśmy wejść i zobaczyć na przykład slynnej sali inskrypcji, w której wypisano historię rodu królów. Zapis ten w zapomnianym piśmie Majów pomógł naukowcom nauczyć się je znowu odczytywać. Pod jedną z piramid znajdował się slynny grobowiec największego władcy Palenque. Na inne piramidy mogliśmy wejść podziwiać widoki na dżunglę i równinę Jukatanu, oraz pozostałości plaskorzeźb przedstawiających władców, których historię wypisane były pismem Majów.

pismo majów w Palenque

Palenque

Palenque

Na koniec pojechaliśmy minivanem do granicy z Guatemalą w Frontera Corozal i tutaj czekamy na jutrzejszą przeprawę przez rzekę i dalszą podróż do Flores w Guatemali.

Dzisiaj myślimy o Asi i Karolu, którzy za kilka godzin mają ślub oraz Marcie, która w niedzielę obchodzi imieniny. Życzymy Wam wszystkim dużo szczęścia.

Pacyfik

Mieliśmy chwilę przerwy od internetu, ale już nadrabiamy stracony czas i opisujemy co gdzie i jak…

Jeszcze raz dziękujemy Wam bardzo za komentarze.

Ludzie w Meksyku…

W sumie, to trochę nam trudno opisać dokładnie Meksykan, bo niewiele z nimi rozmawiamy. Mamy oczywiście kontakt na zasadzie bycia ich klientami, obserwujemy ich na ulicy, na plaży, ale w hostelach, w których nocujemy zatrzymują się głównie ludzie z zagranicy – tacy turyści jak my.

Kazdy z tych turystów ma też na swój sposób ciekawą historię. W Oaxace dzieliliśmy pokój z bardzo chętnym do rozmów lecz na wszystko narzekającym amerykańskim staruszkiem. Twierdził on, że podróżuje po świecie czekając na śmierć. Wcześniej był na Filipinach, teraz w Meksyku, potem planował podróż do Stanów, tam 2 tygodnie pracy, aby wzmocnić swój emerytalny budżet, a potem podróż do Egiptu. Zdawał się być bardzo samotny, kilka razy sie mnie pytal, czy jeszcze wszystko ok w malżeństwie (powiedzieliśmy mu, że jesteśmy na naszym miesiącu miodowym).

Na naszej drodze poznaliśmy też parę Irlandczyków, ktorzy wlaśnie zaczynali intensywną naukę Hiszpańskiego. Rzucili wszystko w Irlandii aby przyjechać do Ameryki Centralnej i Południowej na cały rok, 12 miesięcy. Chcieli nauczyć się Hiszpańskiego, ale i pomóc co nieco tutejszej ludności. Ich podróż dopiero zaczynała się, cieszyli się na nią, na to co ich czeka, na to co nieznane, ale już teraz martwili się, że w Irlandii teraz jest ciężko i jak wrócą mogą mieć problemy ze znalezieniem pracy.

Poznaliśmy też przemiłą belgijkę, która na ulicy sprzedawała gofry. Kilka razy przechodziliśmy koło niej, a ona zawsze witała nas z uśmiechem, zagadywała… Dowiedzieliśmy się że do Meksyku przyjechała wraz z towarzyszem 5.5 roku temu. Miała to być wówczas 3-miesięczna podróż życia. Ale zakochali się w tym kraju i postanowili tu zostać. Niedawno udało im się wykupić kawałek ziemi w górach, gdzie budują dom i hodują drzewa owocowe.  “Jeszcze nie ma dachu, ale jak byście byli tu kiedyś znowu, to zapraszam”  powiedziała ze szczerym uśmiechem tłumacząc gdzie dokładnie znajduje się jej dom. Mowiła, że starają się współpracować z plemionami indiańskimi i że, chociaż są bardzo biedni, takie życie w wolności i blisko natury sprawia, że są bardzo szczęśliwi.

Przypadkiem też natkneliśmy się na wycieczkę francuzów z Paryża. “Dzieńdobry” powiedziała do nas dziewczyna, gdy dowiedziała się, że jesteśmy z Polski. Dowiedzieliśmy się, że spędziła miesiąc w Polsce nauczając Polaków francuskiego. Byli ze zorganizowaną wycieczką – 3 tygodnie po Meksyku, taki obóz szkolny.

Takie są różne powody podróży i różne losy ludzkie… ale faktem jest, że dużo więcej turystów jest tutejszych, pochodzacych z Meksyku. Zanim tu przyjechaliśmy byliśmy bardzo ostrzegani przed Meksykiem i tutejszym bezpieczeństwem. Kradzieże miały być najmniejszym problemem, wojny narkotykowe, porywacze itd. Fakt jest taki, że ani razu jeszcze nie spotkaliśmy się tu z żadną nieuprzejmością, próbą kradzieży (no.. raz tylko jeszcze w Meksykańskim metrze Bartek poczuł się trochę obmacywany), już nie mowiąc o poważniejszych niebezpieczeństwach. Nawet meksykańska salmonella nas póki co omija.

Ludzie są na luzie, czas wydaje sie tu plynąć wolniej (chociaż autobusy się nie spóźniają), nikomu się nie spieszy. Spytani o drogę ludzie zawsze udzielają nam odpowiedzi – nie zawsze poprawnej. Są po prostu na tyle uprzejmi, że chcą nam pomóc, nawet jeśli nie wiedzą jak. W związku z tym starają się nam mówić to co sami by zrobili w naszej sytuacji. Przez to jeszcze ani razu nie trafilismy bezpośrednio do celu naszych poszukiwań i na Mszę Św przyszliśmy wczoraj o godzinę za wcześnie.

Religia. Meksyk jest bardzo katolicki od czasów wprowadzenia siłą przez Hiszpanów tej religii. Ale religia ta przeplata się z ich dawną religią i wierzeniami. Jest to dla nas dosyć ciekawe doświadczenie. Atmosfera w kościele jest zupełnie inna – chociaż ciężko to do końca określić. Czytaliśmy też, jeszcze w muzeum, że w dalszym ciągu obchodzą oni tu swoje dawne (niektóre) rytuały. Księża są na nie zapraszani.

Tu gdzie jesteśmy teraz – w Mazunte nad brzegiem Pacyfiku jest dużo goręcej. Żeby tu dotrzeć musieliśmy przejechać krętą, górską drogą w dół 6 h. Jak tylko wysiedliśmy z autobusu poraził nas powiew gorąca,  a ludzie byli wyraźniej ciemniejsi. Ich skóra czasem jest niemal murzyńska, ale rzadko kto nosi tu sombrera (tak sobie wcześniej wyobrażaliśmy Meksyk). Mimo, że wcale nie przejechaliśmy długiej drogi wydało nam się, że jesteśmy w innym kraju.

Domy ich tutaj pokrywają wyschnięte liście palmowe (my w swoim pokoju mieliśmy nawet samą palmę, która wyrastała wysoko ponad domek) i mimo, że zaledwie miesiąc temu przeszedł tędy churagan i zniszczył wiele domów – praktycznie jest to już niedostrzegalne.

W ciągu dnia upał jest niemiłosierny (dzisiaj jest troszkę lepiej), ale w oceanie też ciężko wytrzymać, bo mimo, że jest bardzo spokojny i ciepły jego siła jest niesamowita.  Fale niedaleko brzegu zaczynają sie powiększać coraz bardziej by w końcu się załamać i z impetem rzuczać na plaże. Prąd jest bardzo mocny i nikt nie odważa się wypływać zbyt daleko. Dookoła są skały i wszędzie spaceruje mnóstwo psow.

Oaxaca

Długi czas nie mogliśmy się zdecydować gdzie chcemy dalej jechać. W końcu dzień przed naszym wyjazdem z Mexico City stanęło na trzech opcjach:

Czy jechać do Taxco – małego, ponoć uroczego miasteczka stosunkowo niedaleko od Ciudad de Mexico, znanego z taniego srebra, ale mocno turystycznego. Musielibyśmy jednak potem znowu wracać do Mexico City, żeby wybrać się w dalszą podróż.

Opcją drugą była Puebla polecana przez przypadkowego sąsiada w czasie jednego z obiadów. Jedno z większych miast Meksyku, z mnóstwem kościołów i piramidami w pobliżu.

I w końcu Oaxaca (czyt. Łachaka) – miasto, które i tak musieliśmy minąć w naszej podróży do Miasta Guatemala (skąd będziemy odbywać za kilka tygodni lot powrotny).

Decyzja była ciężka, bo mimo, że nasz miesiąc miodowy w niezwykły sposób stał się prawdziwym miesiącem (miejmy nadzieję, że miodowym pozostanie) czasu wcale nie mamy wiele, bo droga jest długa i mnóstwo po drodze do zobaczenia.

Dopiero w ostatniej chwili postanowiliśmy jechać bezpośrednio do Oaxaki i tu zaczęły się robić schody. Nie mogliśmy znależć noclegu, a ponadto wszystkie autobusy były już porezerwowane. W końcu udało nam się wynegocjować 2 lóżka w jednym z hosteli i dwa miejsca (nawet koło siebie) w autobusie. Niestety koło toalety.

Poza zapachami drogę urozmaicały nam piękne widoki – góry, lasy drzewno-kaktusowe i oglądanie odcinków nagrań Cejrowskiego o Meksyku (które zakupiliśmy jeszcze w trakcie naszego pobytu w Polsce). Dowiedzieliśmy się z nich kilku bardziej i mniej ciekawych rzeczy, najbardziej jednak zaciekawiła nas historia obrazu Panienki z Guadalupe (której niestety nie uda nam sie odwiedzić w czasie naszej podróży). Przeczytanie tej historii zostawiamy Szanownym Czytelnikom.

Kopia obrazu wisi niemalże w każdym przez nas zwiedzanym kościele (a kościołow tutaj jest sporo). Co ciekawsze jednak tutaj, w Oaxace bardzo często spotykamy obrazy Jana Pawla II (który ponoć odwiedził to miasto) i obraz Jezusa Świętej Faustyny.

pani sprzedająca na rynku drób

Oaxaca podoba nam się dużo bardziej niż Miasto Meksyk – jest mniejsza i bardziej urocza. Postanowiliśmy tu zostać jeszcze dwie dodatkowe noce, a Bartek starając się o większy rozgłos i zaczął udzielać wywiadów (po Hiszpańsku – nie jesteśmy tylko pewni co ostatecznie powiedział).

Aby nie przedłużac, prosimy jeszcze Naszych Szanownych Czytelników o zostawianie nam opinii jakiego rodzaju opisy czytalibyście najchętniej – czy bardzo szczegolowe czy lepiej krótkie i zwięzłe. Pozdrawiamy Was wszystkich Bardzo serdecznie! A zwłaszcza gorące buziaki dla Cioci Ity, która obchodzi dzisiaj swoje urodziny!

Mexico City – po raz ostatni

Deszcz? Mówiliśmy kiedyś coś o deszczu? Dzisiaj pogoda byla prześliczna! Trochę głupio się przyznać, ale tak bardzo się tego nie spodziewaliśmy, że się trochę spaliliśmy.

Pojechaliśmy dzisiaj do piramid Teotihuacán.  Zrobiły na nas ogromne wrażenie! Mieszkający tam do 600/800 roku ludzie budowli nie tylko piramidy, ale nawet piętrowe domy. Na najwyższej z piramid zrobiliśmy krótką przerwę jedząc przepyszne lokalne owoce (nie możemy zrozumieć czemu niektórym nie smakuje meksykańskie jedzenie!)

Kaktusy

piramida w Teotihuacán

Po powrocie spróbowaliśmy lokalnego piwa, albo raczej normalnego piwa z dodatkiem limonki, pieprzu i oszronione solą i chili. Miało ciekawy smak, może jeszcze kiedyś spróbujemy. Bartek zachwycał się smakiem lokalnego hamburgera, oczywiście na ostro, a Majka skosztowała azteckiej zupki pomidorowej (też na ostro). Planujemy jeszcze dzisiaj wziąć udzial we wspólnym gotowaniu enchiladas w naszym hostelu – trzymajcie kciuki! może nam się uda!