In the hills – day 2

Wstalismy rano by razem zjesc sniadanie, pozegnac sie z wioska i ruszyc w droge powrotna. Tym razem sciezka wiodla w dol. Mielismy szczescie isc zaraz za przewodnikiem, ktory co jakis stawal i pokazywal nam interesujace rzeczy. To jakis slon pasl sie w krzakach. Slonie lubia jesc liscie bananowca i bambusa. Tutaj juz nie ma dzikich sloni – sa jedynie takie, ktore pomagaja w pracy. W tajlandii juz zostalo tylko jedno miejsce gdzie mieszka kilka dzikich sloni – na granicy z laosem.

nasz przewodnik

nasz przewodnik

Innym razem pokazal nam kopiec termitow, gniazdo malutkich os, kilka razy orchidee rosnace na drzewach, zeschle juz kwiaty umarlego bambusa.

orchidee

orchidee

Wiele miejsc bylo spalonych, pytalismy czemu tak jest. Okazalo sie, ze jest tak goraco, ze czasami drzewa czy trawa zaczynaja sie samoistnie palic. Ale nie sa to tak wielkie pozary jak u nas, w polsce. Tutaj zapala sie tulko pewien obszar, skrawek i ponoc jest to nawe dobre dla dzungli. Oczyszcza ja to. Widzielismy na przyklad jedno drzewo, ktore sie zapalilo. Caly czas jeszcze bylo widac, ze jeszcze tli sie od srodka jego zweglony szkielet. Dookola lezaly czarne, spalone galezie. Ale poza tym drzewem nic sie nie zajelo ogniem. Innym znowu razem widzielismy totalnie spalony wiekszy obszar sciolki, ale drzewa tam nadal rosly nic sobie z tego nie robiac.

palacy sie kawalek lasu

palacy sie kawalek lasu

Co prawda jego Angielski nie byl plynny, ale z przewodnikiem mozna sie bylo bez problemu porozumiec. Spytalismy sie go gdzie mu sie udalo nauczyc angielskiegi i okazalo sie, ze 4 lata wczesniej, gdy zaczal oprowadzac wycieczki umial jedynie powiedziec proste hello. Ale z czasem uczyl sie rozmawiajac z turystami. On rowniez pochodzil z jednej z tych wiosek gdzie przychodzilili turysci i spiewal im piosenki. Potem przez dwa lata byl w wojsku. Rozmawiajac z nim w ten sposob dowiedzielismy sie, ze… Jest katolikiem! Zapisalismy wiec sobie gdzie i o ktorej mozemy isc na msze. Wiadomosc ta byla dla nqs tym wiekszym sukcesem, ze gdy kiedykolwiek pytalismy sie o koscioly, ludzie robili wielke oczy i nie potrafili nam udzielic zadnych informacji. Internet tez nie byl pomocny.

Teraz doszlismy do wodospadu i zanurzylismy nasze gorace ciala w lodowatej wodzie. Niestety musielismy dzielic to miejsce z inna wycieczka – ale w koncu liczylismy sie z tym!

wodospad

wodospad

Po milym orzezwieniu przeszlismy jeszcze troche nasza sciezka az dotarlismy do rzeki. Tam wsiedlismy w pontony. Niestety jest tu wlasnie pora sucha rzeka nie byla tak rwista jak bysmy sobie mogli tego zyczyc, ale i tak dobrze sie bawilismy. Gdy rzeka robila sie zbyt spokojna, bez skalek, ktore porywaly by nasz ponton zaczynalismy walke wodna miedzy pontonami.

wsiadamy do pontonu

wsiadamy do pontonu

Po jakims czasie takiej zabawy doplynelismy do miejsca gdzie czekaly na nas bambusowe tratwy. Zaczelismy splywac. Dwie osoby odpychaly nas od mielizny wielkimi bambusowymi dragami. Bartkowi bardzo spodobala sie ta zabawa i niemal cala droge byl jednym z kierowcow.

bambusowe tratwy

bambusowe tratwy

Doplynelismy na miejsce lunchu i to byl koniec naszej wycieczki. Czekal nas jeszcze powrot do chiang mai samchodzikiem, a potem poszukiwanie nowego hostelu i wybor planu na kolejny dzien.

W chiang mai bylismy dosyc wczesnie. Nastepnego dnia zdecydowalismy sie wziac minibusa do laosu. Mielismy juz wize powrotna do tajlandii, a bartek od dawna marzyl o zobaczeniu luang prabang. Wiec trudno… Mekongiem nam sie nie bylo dane przeplynac, ale bedzie inna przygoda…!

Wieczorem jeszcze postanowilismy pojsc do kosciola. Byl za miastem i pojechalismy tam czerwonym samochodem – bowiem tutaj takie samochody sluza za autobusy. Jest to dobrze rozwiazany system. Wszedzie w obrebie miasta placi sie tyle samo. Samochod zabiera iles ludzi jadacych w tym samym kierunku.

Kosciol okazal sie byc na uniwersytecie katolickim i trafilismy na msze po tajsku. Kosciol nie byl duzy, i mimo ze byl to dzien powszedni byl pelen – glownie chyba studentow. W tajlandii juz tak jest, ze przed wejsciem do czyjegos dom, do buddyjskiej swiatyni, czasem nawet do hostelu nalezy zdjac buty. Tutaj bylo bylo podobnie. Przed wejsciem do kosciola wszyscy zostawiali swoje obuwie. Msza byla dla nas absolutnie niezrozumiala, ale za to dzwieczna. Tajowie pieknie spiewali. Do teraz nas bardzo zastanawia jak to jest u nich ze spiewem… Tajski jezyk sklada sie z wielu tonow, ktore sa bardzo wazne do rozumienia. Ale jak to moze byc przy spiewie?

Po mszy poszlismy jeszcze na wieczorny rynek zeby nastepnego dnia pozegnac sie z chiang mai.

dziewczynki przygotowujace sie do wystepu na festiwalu, chiang mai

dziewczynki przygotowujace sie do wystepu na festiwalu, chiang mai

In the hills

Trekking planowalismy juz od dawna. Slyszelismy o tym same pozytywne rzeczy. Jazda na sloniu po dzungli, spanie w lokalnym plemieniu i inne ciekawe atrakcje. Problem w tym, ze jesli cos jest na prawde fajne, interesujace… Ostatecznie staje sie bardzo turystyczne. Wiele ludzi przyjezdza zeby zrobic/ zobaczyc to samo. Organizowane sa masowe wycieczkki. Wszystko zaczyna sie robic pod turystow. Nie jest juz na prawde.

Jadac do chiang mai jakos nie zdawalismy sobie do konca z tego sprawy. W naszej naiwnosci myslelismy, ze dzungla jest na tyle duza, ze moze pomiescic wszystkich tych turystow. Ale juz w chiang mai, szukajac najlepszej opcji dla nas zorientowalismy sie, ze to wcale tak nie jest. Zaczelismy sie powaznie zastanawiac nad opcja alternatywna czyli zorganizowanie wszystkiego samemu. Wynajelibysmy skuter, pojechali do kampu sloni, do pieknej swiatyni polozonej na wzgorzu. Zrobilibysmy wszystko tak jak bysmy chcieli. Ale z tym tez wiazaly sie problemy. Nie znamy dobrze okolicy, planowanie wiazaloby sie z czasem, ktorego zaczyna nam brakowac. Poza tym nie moglibysmy wejsc do dzungli, bo nie ma dobrych map i bez przewodnika bysmy sie mogli pogubic… Ostatecznie wiec zdecydowalismy sie na organizowana wycieczke zdajac sobie sprawe z tego, ze bedzie bardzo turystyczna. Opcjonalnie postanowilismy w dalszym ciagu wynajac skuter gdy wrocimy.

Rano podjechal pod nas samochod. Troche byl balagan i zanim zebralismy wszystkich, wsieslismy do odpowiednich samochodow, przejechalismy przez oddzial policji turystycznej bylo juz dobre poludnie.

Naszym pierwszym przystankiem mial byc ogrod orchidei. Bylo tam tez pomieszczenie z motylami. Najwieksza jednak powierznchnie tego pieknego ogrodu zajmowala… Restauracja.

kobieta - zyrafa

kobieta - zyrafa

Nastepnie odwiedzilismy plemie kobiet – zyraf. Kobiety z tego plemienia maja nakladane co rok lub dwa kolejne obrecze na szyje co daje wrazenie coraz to dluzszej szyi. Z przewodnika dowiedzielismy sie jednak, ze w rzeczywistosci miazdza one zebra i skracaja zycie tym biednym kobietom. Teraz juz nie wszystkie kobiety utrzymuja tradycje, ale te ktore zobaczylismy wzbudzily w nas jedynie zal.

Zanim weszlismy do wioski zobaczyc moglismy malpe w klatce – piekna metafora do tego co mielismy ujrzec chwile pozniej. Niczym malpy w klatce przy straganach z roznymi wlasnorecznie robionymi rzeczmi staly smutne kobiety gotowe do pozowania do zdjec. O tej porze bylismy jedynymi turystami, ale moglusmy wyobrazic sobie tlumy przewijajace sie tedy kazdego dnia.

Plemie to pochodzi z burmy. Sa rozne wersje tego dlaczego kobiety nakladaja sobie te obrecze. Jedna z nich mowi, ze to dlatego by atakujacy tygrys nie mogl zanurzyc swoich zebow w szyi ofiary.

wsiadamy na slonia

wsiadamy na slonia

Nastepnie dotarlismy do miejsca gdzie mielismy wsiasc na slonie. Niestety, mimo ze bardzo chcialam zebysmy jechalu sloniem do dzungli, nasza wycieczka miala w planie jedynie godzinne oprowadzanie dookola pobliskiej gory. Ale mimo to przezycie bylo ciekawe. Bartek wraz z para ze szwecji wdrapal sie na przygotowana laweczke na szczycie slonia, a ja usiadlam na jego szyi bawiac sie w jezdzca. Slon mial twarda skore i pojedyncze wloski niczym zylki. Czasem podawal trabe do gory dajac sie po niej poklepac. Czasem nalewal sobie do niej z pyska troche wody i opryskiwal sie dla ochlody opryskujac przy tym nas wszystkich. Aby kierowac sloniem, trzeba bylo kopac go w uszy. Bartek nie dal sie namowic na probe powozenia sloniem i caly czas podziwial widoki z wysokosci laweczki.

slon

slon

Potem, na reszcie ruszylismy w droge – na wlasnycb nogach, przez dzungle. Z poczatku bylismy troche zawiedzeni. Dzungla przypominala las. I to troche wyschniety. Ale szlismy pod gore. Im wyzej bylismy tym bardziej krajobraz sie zmienial. Pojawily sie banany – dzikie i ponoc kwasne. Byly drzewa bambusowe i tekowe (z nich ponoc powstaja trwale domy). Gdy bylismy juz wystarczajaco wysoko moglismy zobaczyc okolice. W oddali widzielismy wioske gorskiego plemienia. Nie mielismy tam jednak spac. Wioska plemienia lahu, do ktorej zmierzalismy znajdowala sie na sasiednim wzgorzu.

droga przez dzungle

droga przez dzungle

wioska plemienia lahu

wioska plemienia lahu

Co prawda wycieczka nie byla dluga (nie szlismy dluzej niz 2 godziny), sciezka piela sie tak pod gore, ze niektorym ledwo udalo sie wdrapac. Pierwsza oznaka dotarcia do wioski byly pasace sie na zboczu krowy. Potem pojawily sie psy, w koncu przykryte strzecha bambusowe domy, ludzie, swinie i kury… Przechodzilismy kolo kolejnych domow, niektorzy ludzie nam sie przypatrywali z ciekawoscia. My im tez. Przy jednym z domow chlopak trzymal za nogi, do gory brzuchem, dracego sie wnieboglosy prosiaka do zarzniecia. Dwie osoby zostaly by przyjrzec sie temu przykremu procesowi, a nam – reszcie, pokazana zostala chatka, w ktorej mielismy dzisiaj spac.

Domek ten byl bambusowy, postawiony na palach, nad ziemia. Podloga byla zabawnie sprezysta. Sciany byly dziurawe – nie bylo wiec tam parnie (normalnie pokoje do wynajecia dziela sie na te z wiatrakami – tansze i te z klimatyzacja; tu nie bylo pradu w calej wiosce, wiec oczywiste bylo, ze nie moglo byc zadnej z tych opcji. Dziury w scianach byly wiec naturalnym i skutecznym sposobem wietrzenia). W srodku byl przedsionek z paleniskiem. Po lewej byla sypialnia. Wszyscy mielismy spac na dwoch wielkich pryczach umiejscowionych po przeciwnych stronach pokoju. Na nich lezaly materacopodobne poslania, a nad nimi wisialy siatki na komary. Po prawej stronie przedsionka byla natomiast kuchnia. Prysznice i toalety byly kawalek dalej i byly tak proste jak to tylko mozliwe.

maly taj ostrzyzony po wiejsku

maly taj ostrzyzony po wiejsku

maly taj

maly taj

Wraz z para argentynow poszlismy zwiedzic wioske. Nie byla ona duza, ale miescila sie w niej szkola dla najmlodszych dzieci. Starsze dzieci uczyly sie u podnoza gory, na ktora sie dzisiaj wdrapalismy i wracaly do domu raz na tydzien.

miejscowa szkola

miejscowa szkola

Na kolacje zjedlismy posilek ugotowany przez naszego przewodnika po czym usiedlismy razem przy ognisku. Przyszly dzieci z wioski i zaspiewaly nam kilka piosenek.

dzieci spiewajace piosenki

dzieci spiewajace piosenki

Potem gralismy w rozne gry. Kazdy przegrany zostawal mazniety sadza z woka. Pod kniec wieczoru bylismy wiec wszyscy prawie czarni z roznymi wzorkami wymalowanymi na twarzach.

zabawy przy ognisku

zabawy przy ognisku

Niebo tutaj bylo niesamowite. Gwiazdy tak widoczne jak zadko, posplatane w nieznane nam konstelacje.

Bylo tez mozna zobaczyc ogniska w dwoch czy trzech sasiednich wioskach.

Mimo, ze wszystko bardzo turystyczne -mialo swoj urok.

zachod slonca

zachod slonca

Smaki tajlandii

tajskie warzywa

tajskie warzywa

Tajska kuchnia jest jednym z glownych powodow dla ktorego warto przyjechac do Tajlandii. Nie ma w tym zadnej przesady – bogactwo smakow, zapachow i kolorow zaspokoi najwybredniejsze gusta, a spacer po lokalnym targu sprawia, ze chce sie sprobowac wszystkiego. Egzotyczne owoce, roznorodne smaki, przepyszne potrawy z grilla i wymyslne desery tworza wrecz uczte dla oczu i nosa. Kazdy znajdzie tu cos dla siebie, a zjadacz schabowego z ziemniakami otworzy sie na bardziej wyrafinowane smaki.

limonki

limonki

Chcielibysmy choc troche z tych smakow zabrac ze soba do domu i dzielic sie z naszymi rodzinami i przyjaciolmi. Dlatego zapisalismy sie na jednodniowy kurs gotowania w Chiang Mai, w szkole zwanej BaanThai cooking.

tajskie ziola

tajskie ziola

Pierwszym zaskoczeniem bylo to, ze cala nasza 8-osobowa grupa, za wyjatkiem nas samych, skladala sie z kanadajczykow. Po krotkim zapoznaniu z grupa i sympatyczna nauczycielka o imieniu Tu poszlismy na lokalny targ zapoznac sie z przyprawami i warzywami stosowanymi w kuchni tajskiej. Dostalismy krotki wyklad o rodzajach olejow, cukrow, chilli i makaronach i ich przeznaczeniach. O istnieniu wielu z tych warzyw nawet nie mielismy pojecia.

Tajskie przyprawy

Tajskie przyprawy

Po powrocie z targu zabralismy sie za gotowanie.

W Tajlandii jest norma zamawiac kilka roznych potraw, ktore dzieli sie miedzy soba, oraz talerz ryzu dla kazdego. Potrawy mozna podzielic na kilka podstawowych grup: przystawki, zupy, stir-fry, curry, potrawy z grilla i desery.

W kazdej z tych grup, za wyjatkiem grilla, mielismy wybrac jedna z trzech potraw, ktora chcemy ugotowac. Zatem w sumie mielismy ugotowac az 5 potraw.

Wsrod przystawek znajdziemy miedzy innymi sajgonki (mam nadzieje ze to dobre tlumaczenie na tzw. Spring rolls), czyli warzywa zawijane w ciasto maczne i smazone na glebokim tluszczu.

spring roll

spring roll

Bardzo popularne sa rowniez salatki, a wsrod nich szczegolna slawa cieszy sie pikantna salatka z papai – rowniez moja ulubiona potrawa. Przyrzadza sie ja mieszajac zielona papaje (ewentualnie marchewke), papryczke chili, sok z cytryny, eggplant i wyciskajac je w duzym mozdzierzu. Mniam mniam slinka leci.

Zupy sa bardzo lubiane przez Tajow – przyrzadzaja je z roznych warzyw, past curry, mleka kokosowego lub wody i miesa. Mieszanka smakow jest zwykle bardzo zaskukajca, a zawartosc jest tak sycaca, ze jedna zupa moze stanowic caly posilek. Moje ulubione danie to zupa z mleka kokosowego z trawa cytronowa i kurczakiem (tom kaa) oraz zupa slodko-kwasna (tom yum, uwaga moze byc bardzo ostra).

tom kaa

tom kaa

Stir-fry, czyli potrawy z Woka sa kwitensencja kuchni tajskiej. Na woku przyrzadzane jest wszystko: makaron, ryz, nerkowce. Na kazdej wiekszej ulicy znajdziemy Tajow, ktorzy na malej kuchni polowej zainstalowanej na doczepce do motora, w kilka minut przygotuja nam swieze i smaczne potrawy na woku. Oczywiscie specjalnoscia jest pad thai, czyli makaron smazony z kurczakiem i jajkiem w roznych odmianach: z jakiem wewnatrz, na zewnatrz itp. Maja jest milosniczka smazonych nerkowcow z kurczakiem i ryzem. Pamietajcie tajemnica stir-fry jest dobrze nagrzany wok i sprawne mieszanie – ogladajac tajskich kucharzy przy woku ciezko nadazyc za ich ruchami.

smazone nerkowce

smazone nerkowce

O curry mozna by dlugo mowic – jedni je kochaja, inni nienawidza. U nas curry kojarzone jest przede wszystkim z przyprawa czesto dodawana do indyjskich potraw. W Tajlandii curry sa to potrawy tworzone na podstawie past curry, w sklad ktorych wchodza m.in. papryczki chilli i wiele roznych przypraw (wsrod ktorych pojawia sie czasami przyprawa curry), calosc jest dokladnie starta na mozdzierzu, az otrzyma gladka konsystencje. Naleza do nich m.in. ostra czerwona i lagodniejsza zielona pasta curry. Na ich podstawie dusi sie rozne warzywa i mieso otrzymujac smakowite sosy.

czerwone curry

czerwone curry

zielone curry

zielone curry

Desery… O nich trudno napisac, trzeba po prostu sprobowac. Fantazja i roznorodnosc deserow nie ma konca: od przepysznych owocow, ktorych nazwy nawet w zyciu nie slyszalem (dragon fruit, pomelo, mangosteen, tamarind, itp.) i owocowych shake’ow, po lody z kokosa i wymyslne potrawy z ryzu zawiniete w lisc bambusa. Najbardziej znany i lubiany jest chyba legendarne juz mango sticky rice, ktore sklada sie z klejacego ryzu i mleka kokosowego zmieszanego z cukrem palmowym i z kawalkami mango – niebo w ustach (mimo alergii na mango, ciezko mi sie przed tym deserem oprzec). Innym przysmakiem sa banany obtaczane ciastem z maki, cukru, sezamu smazone na glebokim oleju. Musze tu zaznaczyc, ze nie sa to banany spotykane w naszym kraju, lecz ich mniejsi lecz slodsi i bardziej twardzi kuzynowie. Banany mozna rowniez zastapic sweet potato.

szkola gotowania

szkola gotowania

Jeszcze krotka wzmianka o ryzu. W Tajlandii stosuje sie dwa rodzaje ryzu: zwykly sypki ryz jasminowy oraz ryz klejacy. Roznia sie one zarowno gatunkiem ziaren, jak i sposobem przygotowania.

Ostatecznie zdecydowalismy sie na gotowanie nastepujacych potraw:

– Bartek: slatka z papai, tom
Kaa, pad thai, red curry z wolowina, smazone banany

– Maja: sajgonki, spicy-sour soup (tom yum), kurczak z nerkowcami i ryzem, green curry, mango sticky rice

(Ponadto dostalismy ksiazke kucharska, ktora zawiera przepisy na wszystkie potrawy z menu)

Gotowanie wszystkich tych potraw bylo dobrym doswiadczeniem i doskonala zabawa. Okazalo sie, ze samo
gotowanie nie jest wcale takie trudne i, co najwazniejsze, zabiera malo czasu. Najwiekszym wyzwaniem jest chyba znalezienie tych wszystkich produktow w naszym kraju oraz sprzatanie po calym balaganie, ktory narobilismy przy gotowaniu (z tej czesci wyreczyli nas organizatorzy).

Wszystkie potrawy, ktore przyrzadzilismy moglismy zjesc. Byla to prawdziwa uczta – zgodnie z zasada, ze to co sie ugotuje samemu smakuje najlepiej – wszystkie potrawy smakowaly wysmienicie. Na koniec bylismy tak najedzeni, ze ledwo moglismy sie ruszac. Cale szczescie, ze poszlismy na zajecia bez sniadania…

Podsumowujac, szkola BaanThai jeszcze raz nam udowodnila, ze kuchnia tajska jest dla kazdego: nie tylko smakoszy, ale rowniez kucharzy amatorow bez czasu na gotowanie.

Chiang Mai, 06.03.2010

Informacje praktyczne:

– BaanThai Cooking school w Chiang Mai
– czas: 9:30 – 15:30, w ofercie rowniez kursy popoludniow
– www: ?
– koszt: 900 baht za osobe (kurs, wszystkie produkty, snaki do probowania, ksiazka kucharska) – 850 baht jesli rezerwacji miejsca dokonuje sie w hostelu
– ocena: bartek 4/5, maja 4/5

Skok w bok – czyli pierwsze chwile na polnocy

Dzien zaczal sie troche nieprzyjemnie. A to dlatego, ze gdy wstalismy na sniadanie okazalo sie, ze wszystko jest jeszcze zamkniete – choc nie powinno byc. Musielismy dzwonic, czekac i ostatecznie glodni jechac na lotnisko. Tam jednak wszystko poszlo juz sprawnie. Samolot bardzo szybko wylecial i zanim sie zorientowalismy juz stalismy z naszymi plecakami na polnocy – w chiang mai.

Tu zaplanowalismy szkole gotowania i dwu- lub trzydniowa wycieczke do parku narodowego (w tym rozne atrakcje jak jazda na sloniu). Potem chcielismy jechac do laosu. Poplynac tam lodzia – po mekongu. Zobaczyc luang prabang (miasto z listy dziedzictwa kultury swiatowej unesco) i viantine (stolica) po czym wrocic do tajlandii. Jako ze punkt imigracyjny byl zaraz przy lotnisku najpierw tam sie udalismy, zeby potem juz nie martwic sie sprawami wizowymi na granicy.

Chiang Mai

Chiang Mai

Miasto jak inne. Nie zauroczylo nas specjalnie, ale i nie zniechecilo. Rzeczywiscie duzo tansze niz inne czesci tajlandii, w ktorych dotychczas bylismy. Od razu zaczelismy rozpytywac o najlepsze warianty dla wypelnienia naszego planu. I tu wlasnie pojawil sie ogromny problem. Bo jak tu temu wierzyc, wszyscy zgodnie twierdza – mekong – trzecia najwieksza rzeka azji – wysechl. Lodz nie przeplynie. Mozna jechac busem, ale dla nas frajda mialo byc plyniecie mekongiem. (pozniej dowiedzielismy sie, ze w rzeczywistosci chinczycy zamkneli tame i zablokiwali doplyw wody tym samym blokujac doplyw turystow do laosu).

Dla nas wiadomosc ta miala oznaczac jedynie zmiane planu, ale wiele ludzi – glownie w laosie utrzymuje sie z tej rzeki. To dla nich jest to najwieksza tragedia. Brak rzeki oznacza brak srodkow do zycia. Tajlandia i Laos wystosowaly ponoc list do Chin z prosba o zwrocenie im rzeki, ale my niestety nie mozemy sobie pozwolic nA czekanie na odpowiedz. Nawet gdyby tama zostala otwarta, woda nie przeplynela by tak szybko. Poza tym w chinach teraz panuje zima co jeszcze zatrzymuje bieg wody. Takie informacje zostaly nam przekazane.

wewnatrz swiatyni

wewnatrz swiatyni

Tymczasem zaczelismy szukac informacji dotyczacych szkol gotowania i trekkingu. Zarezerwowalismy miejsce na nastepny dzien na gotowanie, a o trekkingu dowiedzielismy sie tyle, ze jesli bysmy chcieli skorzystac z organizowanych opcji – beda one bardzo turystyczne, mozemy tez wynajac skuter i dojechac do roznych miejsc (jak sloniowy kamp, bambusowe tratwy, swiatynie, niektore plemina itd) sami. Problem polegal na tym, ze nie bylibysmy w stanie sami, bez przewodnika wybrac sie do dzungli. Mielismy jednak jeszcze czas na podjecie decyzji, wiec wybralismy sie na nocny targ.

Ta czesc tajlandii glownie znana jest z wyrobow ze srebra i jedwabiu. Poza straganami ze srebrna bizuteria byly rowniez stragany z klotymi w metalu obrazami (klote byly na miejscu, mogliSmy wiec to zobaczyc). Bylo tez wiele straganow z wyrobami z jedwabiu: ubrania, szale, ozdoby, narzuty na lozka itd. Wiele sprzedawcow oferowalo rowniez wyroby markowe: plecaki North Face, zegarki Rolex, bielizna Calvina Kleina, ale niestety wywozenie tych produktow do Europy jest uwazane za przestepstwo.

night market

night market

Ceny na lokalne wyroby sa generalnie nizsze niz u nas, ale niekiedy mimo wszystko wysokie. Oczywiscie mozna sie targowac i zejsc nawet do polowy ceny wyjsciowej, albo jeszcze nizej. Wymaga to jednak umiejetnosci negocjacji, ale najwazniejsze zeby wiedziec ile produkt moze byc rzeczywiscie warty. Jesli zaczniemy zbyt nisko, sprzedawca nas tylko wysmieje i straci zainteresowanie. Z reguly ok. 50-60% ceny wyjsciowej jest dobrym pocztkiem, ale sa wyjatki. Produkty z etykieta maja czesto ustalona cena i mozna dostac jedynie niewielki rabat (max 10%).

Poszwendalismy sie troche po tym rynku, bo byl bardzo duzy i interesujacy, i inny niz widziane przez nas wczesnie.

05.03.2010 piateki

Phuket

Drugiego dnia na wyspie Phi Phi obudzilismy sie wczesnie rano, wlasciwie jeszcze w nocy. Powody byly dwa: nasz pokoj byl tak duszny i smierdzacy, ze ledwo moglismy w nim wytrzymac, a po drugie zaplanowalismy wspolnie obejrzec wschod slonca z punktu widokowego. Bylismy nieco zawiedzeni zachodem slonca poprzedniego dnia, ktory byl przesloniety przez gore, liczylismy na lepsze widoki przy wschodzie.

phi phi noca

phi phi noca

Zerwalismy sie zatem z lozek jeszcze przed 6 rano i w ciemnosci pokonalismy schody prowadzace na punkt widokowy. Po drodze widzielismy jak miasto powoli budzi sie do zycia: pierwsi Tajowie na swych rowerach zmierzali spokojnie do pracy. Milo sie bylo wsluchac w cisze panujaca na wyspie i przejsc sie pustymi uliczkami, ktore zwykle wypelnione sa wrzaskliwymi turystami. Cisza przerywana byla jedynie z rzadka piejacymi kogutami. Wczesny swit to prawdopodobnie moja ulubiona pora dnia, choc z natury jestem raczej sowa i prowadze nocny tryb zycia.

Sam wschod slonca niestety schowany byl gora i rozpoznalismy go jedynie po powoli rozjasniajacym sie niebu. Za to wioska Ton Sai u podnoza gory wygladala malowniczo -przez 1h przygladalismy sie jak z kilkuset punktow swiala powoli wylania sie obraz tetniacej zyciem wioski. Obraz ten dopelnialy przylegle zatoki, ktorych plaze z powodu odplywu wysuwaly sie daleko w morze.

wschod slonca

wschod slonca

Po zejsciu do miasta ulice byly juz pelne – lokalna ludnosc biegala w te i spowrotem, a sprzedawcy rozkladali swoje stragany. Takze pierwsi turysci budzili sie i leniwie szukali miejsca na sniadanie. My rowniez do nich dolaczylismy i zatrzymalismy sie na tajskim (chrupiacym) nalesniku z bananami. Ostatnie godziny na wyspie Phi Phi spedzlismy na plazy wraz z przyblakanym psem obserwujac zycie krabow. Mimo ze oboje mielismy ochote na ostatnia kapiel w morzu, odplyw wciaz trwal i choc ledwo moglem Maje dostrzec z plazy woda siegala Mai jedynie do kolan.

krab

krab

DSC_0986

dalej w swiat

Kolejna przystania w naszej podrozy byla wyspa Phuket. Jest to najwieksza z wysp Tajlandii i jednoczesnie jedna z najbardziej poszkodowanych w trakcie tsunami. Przed wyjazdem nie slyszelismy nic o niej dobrego i tez niewiele oczekiwalismy. Jednakze bylismy mile zaskoczeni: miasto Phuket w ktorym sie zatrzymalismy bylo mniej chaotczne i sprawialo wrazenie bardziej zadbanego niz inne miasta Tajlandii, ktore dotychczas odwiedzilismy.

w Phuket

w Phuket

Glownymi zaletami tego miasta jest elegancka niska zabudowa w starym miescie, lokalny market z duza rozmaitoscia owocow (szczegolnie polecam ananasa uprawianego na tej wyspie, ktory podobno pochodzi z brazylijskiej wioski o znajomo-brzmiacej nazwie Ananas), gora z widokiem na cale miasto i morze, loklalny desert Oh-aew wygladajacy na galaretke a nia niebedacy, oraz buddyjskie swiatynie.

chinska swiatynia w phuket

chinska swiatynia w phuket

ulica phuket

ulica phuket

W uliczkach Phuket warto sie tez zgubic – czasami mozna trafic na ciekawe loklalne snaki lub chinska uliczke wygladajaca zupelnie jak Red-light district (znaczenie tego terminu pozostawiam do rozszyfrowania doroslym czytelnikom tego bloga… mlodsi czytelnicy pewnie i tak juz go znaja…).

przed buddyjska swiatynia

przed buddyjska swiatynia

Bardziej rozrywkowym osobom polecam skorzystanie z oferty lokalnych knajp, ktore zapewniaja mily klimat i smaczne drinki. Przy tajskim piwie Chang mozna rowniez wymienic sie doswiadczeniami z innymi turystami.

partyjka szachow

partyjka szachow

Szczegolnie polecam wizyte u lokalnego fryzjera, ktory zmieni Was do niepoznania, co w moim przypadku mialo pozytywne skutki, gdyz przed strzyzeniem Maja coraz czesciej z krzykiem przede mna uciekala myslac, ze jestem niedzwiadkiem. Przed strzyzeniem trzeba koniecznie zamowic mycie glowy (za dodatkowa oplata) nie tylko w celu usuniecia nadmiar tluszczu z wlosow lecz przede wszystlim dla bardzo przyjemnego masaz glowy w wykonaniu sympatycznej Tajki. nie do przegapienia!

phuket z punktu widokowego

phuket z punktu widokowego

uliczka w phuket

uliczka w phuket

04.03.2010 czwartek

Oh-aew phuket dessert
Is like jelly in an ice but is not a jelly. The main ingredients are banana and Oh-aew seeds which are similar as ocium basilicum. Soaking oh-aew seeds in water. Then using only the jelly parts and putting in jear kor which is important ingredient for making soy pudding and soy milk. Jear kor makes oh-aew stick together like a piece of jelly. It has to be eaten with crushed ice. It has very good sweet taste, morover it is believed that oh-aew protecs people from getting apthous ulcer. It only sells in phuket.

chlopiec obierajacy czosnek

chlopiec obierajacy czosnek

Phi Phi – love it or hate it

Od rana jestesmy w phi phi. Zastanawialismy sie czy tu przyjechac czy jednak nie. Wyspa ta najbardziej znana jest z filmu “Plaza” i grajacego w nim “boskiego” Leonardo di Caprio. Poza tym jednak przez wielu uwazana jest za najpiekniejsza wyspe Tajlandii, ale tsunami zrobilo tu swoje. Phi Phi bylo jedna z bardziej poszkodowanych wysp w 2004. Fala zniszczyla zycie wielu ludziom. Teraz juz nie mozna nic z tego zauwazyc. Wszystko zostalo odbudowane. Niestety niektorzy twierdza, ze wyspa stracila swoj urok. Ze wszystko jest teraz wybetonowane i umarle. Czytalismy wiec dwa rodzaje opinii – albo ludzie byli zachwyceni albo zdegustowani Phi Phi. Ostatecznie zdecydowalismy sie przekonac sami.

phi phi

phi phi

Gdy nasza komfortowa lodz dobila do brzegu od razu zostalismy zaatakowani przez naganiaczy do wodnych taxowek i hosteli. Jako ze nie mielismy nic zarezerwowanego pytalismy o ceny. Wszystkie byly przerazajaco wysokie. Ruszylismy wiec w przyportowe uliczki zapelnione wszystkim czego tylko moglby potrzebowac typowy wczasowicz. Byly wiec bary, sklepiki z pamiatkami, punkty masazu i liczne punkty do robienia tatuazy. Bylo tez sporo hosteli, hoteli i pokoi do wynajecia. Wszystko jednak nieporownywalnie drogie. Wyspa nie jest taka mala. Moglibysmy szukac szczescia dalej, na innych plazach. Tam byc moze bylo by taniej. Ale chcielismy trzymac sie blisko portu, bo nastepnego dnia ruszamy w dalsza droge. W koncu zdecydowalismy sie na maly pokoj. Najtanszy jaki moglismy znalezc, w miare czysty, ale z lazienka wspolna (jak sie pozniej okazalo – zepsuta). Pierwsze wiec wrazenie nie bylo pozytywne. Ot, przedrozona turystyczna wioska. Byc moze z czysta woda i bialymi plazami, ale z pewnoscia inne wyspy tez to mialy.

jedna z plaz

jedna z plaz

Nie majac czasu do stracenia ruszylismy w droge. Chcielismy zobaczyc inne plaze, inne czesci wyspy. Z dala od naszej wynajetej klitki, z dala od tlumow… Chcielismy ocenic Phi Phi na podstawie rowniez innych wrazen. Niestety nie posiadalismy dobrej mapy, ruszylismy wiec w kierunku plazy, ktora chcielismy zobaczyc. Minelismy miasteczko portowe i zaczelismy wedrowke pod gore. W strasznym upale, niemalze bez skrawka cienia. Co juz wydawalo nam sie, ze weszlismy na gore, to kawalek dalej pokazywalo sie nastepne wzniesienie, jeszcze wieksze. Minely nas dwa skutery, poza tym nie bylo zywej duszy… Po pewnym czasie zaczelo nas niepokoic, ze zamiast zblizac sie do morza, oddalamy sie od niego. Nasza mapa nie byla pomocna.

Wracac rowniez nie bylo sensu – gdzies przeciez dojsc musimy. Slonce nie dawalo nam spokoju, bylo goraco i parno. W koncu spotkalismy jakas pare idaca w przeciwnym kierunku. Powiedzieli nam, ze idziemy do viewpoint – czyli miejsca widokowego (troche w inna strone niz planowalismy) i ze oni nie dali rady i nie dotarli tam.

My jednak postanowilismy isc dalej. Wkrotce zaczelo pojawiac sie coraz wiecej drzew, droga stala sie duzo przyjemniejsza i zaczely sie pokazywac znaki do dwoch punktow widokowych, z ktorych na chybil trafil wybralismy jeden. Gdy wreszcie dotarlismy do celu, widok byl niesamowity. Coprawda nie widzielismy calej wyspy, a jedynie jedna jej strone – przyznalismy racje tym, ktorzy twierdzili, ze phi phi jest przesliczna. Z tak daleka nie bylo widac mrowia turystow, smrodu miasteczka, ktore z daleka wygladalo bardzo zachecajaco. Woda byla niesamowicie niebieska, a zielone, zalesione wzgorza na wyspie dodawaly jej wiele uroku.

zachod slonca

zachod slonca

Coprawda plaza, do ktorej zmierzalismy byla teraz zbyt daleko zebysmy probowali do niej dotrzec, skierowalismy nasze kroki ku innej – mniejszej plazy. Zejscie bylo strome, ale mile, w lesie. Plaza nie byla az tak pelna turystow jak te, ktore widzielismy w miasteczku portowym, ale tez nie byla pusta. Gdy zanurzylismy nasze ciala w morzu, woda, choc z daleka przejrzysta i czysta, okazala sie brudna. Mimo to bylismy tak zmeczeni upalem, ze spedzilismy tam troche czasu, wypilismy po owocowym shaku i cieszylismy sie cieniem i wiaterkiem od morza.

W drodze powrotnej weszlismy na inny punkt widokowy, ktory okazal sie o wiele wiekszy i bardziej popularny. Poczekalismy na zachod slonca i jeszcze raz przyznalismy racje tym, ktorzy twierdzili, ze phi phi jest przepiekne. Niestety czas byl wracac do miejsca opisywanego przez tych, ktorym phi phi sie nie podobalo (ale postanowilismy jeszcze wrocic tutaj nastepnego dnia – o wschodzie slonca).

zachod slonca

zachod slonca

Miasteczko teraz nie razilo tak swoim upalem, zamienilo sie w miejsce imprezowe. Wydawalo sie troche sympatyczniejsze. Wciaz glosne i pelne ludzi, ale przynajmniej z jakims charakterem. Przysiedlismy na plazy – juz po raz ostatni w czasie tego wyjazdu i ogladalismy grupe tajow zachecajacych ludzi do wejscia do ich klubu przez zabawy z ogniem. Najpierw oni sami robili rozne sztuczki, a potem zachecali publicznosc do takich zabaw jak skakanie przez zapalona skakanke czy zapalona obrecz. Chetnych bylo sporo.

palmy

palmy

Bylismy tez zdziwieni, ze to wlasnie na tej wyspie slyszelismy najwiecej polakow. Dzien dobiegal konca – i czekala nas jeszcze krotka, nieciekawa noc w naszej klitce.

03.03.2010 sroda

Deep Water Solo

Soloing is the purest form of climbing – no rope, no harness, no quickdraws, no bolts, no grades, no partner. Just you and the rock. There are no limits, nothing to constrain your moves. You can climb whereever you want and you choose freely the route you climb. It is like doing the first ascent everytime – you feel like no one was there before.

climbing

climbing

It is exactly what deep water solo is – climbing solo without any other equipment than your shoes on the rocks emerging directly from water. When you fall you get wet, but otherwise you are safe. Some time ago I saw David Lama deep water soloing on breathtaking rocks in Thailand. Since then I dreamt that someday I could try it.

deep water solo

deep water solo

When we decided to travel around Thailand I knew that I would like to do deep water solo (DWS). It can be quite difficult to organize it on your own: you have to rent a boat and hire a boatman, you have to know where to go and when the high tide is. Therefore when we arrived at Ton Sai we booked a DWS trip offered by one of the climbing schools there, which included the boat, a guide, climbing shoes (if you dont want to put yours in a salty water) and lunch. Since there were not enough people for the trip, we had to wait 2 days, but it was worth it.

deep water solo

deep water solo

On the day, we got on the boat with 7 other people, many of which were still beginners. Everyone was very excited. First, we went to an rocky island close to Ton Sai, cliffs of which were suitable for climbing. The cliff we were supposed to climb on featured routes both for beginners and advanced climbers (5-8a in French scale). We could choose a spot we wanted to start from and a kayak would transfer us between the boat and the spot. The first guy decided to give a try to the easiest route. He got on the kayak, to the rock, up the wall, and very quickly he was on a shelf about 8m from the sea level. He did not stop there, though. He traversed the shelf, climbed up a small stalaktite and then on a slightly overhanging route to a small cave. It was a very good climb, but now he needs to get down – and the only way is to jump from a height of about 20 m. He hesitates and then does it, as he jumps he turns a little to the back and makes a large splash when he hits the water, but he is ok. Nice beginning!

Maja and me decide to go to the easy climb together. I get out of the kayak, climb up a ladder on a shelf, take some chalk stored in a small cavity in the rock to dry my hands and go up. At first I am a little shaky, although I am just above the sea level (it is high tide) and the climb is easy. I see Maja climbing up on the rock and following me. After some moves I start feeling more comfortable, but I am still more cautious than while climbing with a rope. Finally, I get on top of the shell and Maja joins me right after. So far so good. I looked down and I see an abyss just below me. The sea level seems so far from here, much further than it looked like while we were safely sitting on the boat. It is frightening, but it is the only way to get down. Maja jumps first, she falls in the water straight, and soon her head appears on the surface. I am much relieved. Now my turn. I always liked climbing up and never thought much about getting down. When you have a rope it is straightforward, just repell down. But now… Ok, I jump and after a short moment I climb back on the boat.

That was all right, but the jump was intended. What if you simply fall of the wall when you climb. To try it out I choose more difficult route starting under a roof. First I traverse a to the left around a stalaktite to avoid climbing the roof. Then I try to get over the roof, but I lost a lot of energy already and dont dare to do it. I jump off the wall and I am in water again. Next try – I climb the ladder directly from the water. I am all wet, so I use some chalk, but there is little left. Nevermind. It is for fun only. I manage to do the traverse much quicker and I almost manage to climb over the roof. It looks much easier there; layered rock makes for good holds and step. However, when I try to push myself up, my wet hand slips out of a very convenient pocket. I fall, but I enter the water ok and the height was not so large either. After all I am an expert at spectacular falls.

When I am back on the boat, we go together with Maja to the other route again. When Maja climbs up
to the shelf I try a traverse which ends in a small cavity. The height is about 10m and I jump safely into the water. By the time Maja has reached the shelf and she is in the boat again.

Although Maja is not usually very enthuisiastic about climbing, she wants to try the traverse as well. She does very well, but at first she chooses the hard way and has to retreat back into water. Her second try is better – she gets on top of a small stalaktite, but because of height does not dare to climb further. Not too bad for someone who is affraid of heights.

beach

beach

After the emotions, we take a break on the nearby beach and have a lunch. Meantime the guides demonstrate their skills on some boulders. They are really good (I can hardly make two moves on the same routes) and they climb barefoot.

Our next destination is another cliff. This one has a very steep overhang and the beginning which ends up at about 10m above sealevel. No go for such a sissy like me. Fortunately, there is an easier entrance to the right featuring smaller overhang and a smooth silghtly reclining wall. On the other side, there is an enormous stalaktite from the to of the roof almost reaching the water. In total about 8m high. It looks familiar though. Our guide tells us that it is the spot where David Lama did his famous water solo. The movie I saw back home showed exactly this climb and now I am here and I am going to try it myself. Very cool!

climbing

climbing

I decide to climb first the right route. The start is hard, but then it gets a little easier. When I am about 5m above sea the problem starts – the rocks is very slippery, I already ran out of chalk (imagine that the heat reaches 35 C), the steps and holds are very small and in case I fall I will probably scratch against the wall. I feef very nervous, I start shaking, the guide advices me to go to the left. But how, I fear that when I move I will slide down. I try to calm down, I take a deep breath and move a little my feet. Now, I can reach a nice pocket from where it is only easier. After some 7 more meters I am in a large cave. I can climb further, but I hesitate few minutes am then jump.

The second route up the stalagmite is easier. The most difficult is getting up the ladder and then jumping from about 18m. It costs me a lot of courage, but when I am back in water I am happy I did it. Of course, I did not climb as high as David Lama, but still this is something to tell about back home.

Maja got really excited about deep water solo and she even lost her height fear. While all other girls on the boat were disappointed because the routes in the second round were too difficult for them, Maja fought very hard she was the only girl who managed up to climb the routes. Everyone was cheering up for her, when she climbed both the right route and the up the stalagmite. Both routes were more difficult than what she usually climbs, but I suppose the warm ncouragement by the handsome Thai guides worked better than my patient instructions.

climbing again :-)

climbing again 🙂

After everyone is exhausted, the boatman starts the engine and we swim back to our beach.

Overall, deep water solo is very exciting adventure and I would recommend it to everyone climber and non-climber. Once again I learnt that the limits of our capabilities are not in our physical traits but in our minds. When you finally learn how to challenge your fears and free your mind, deep water soloing makes you feel free.

Ton Sai beach, 2 March 2010

Ton sai (railey) – mekka for climbers

Dzien wczesniej dotarlismy do ton sai (jak to sie stalo opisujemy w czesci “krabi? No thank you” – ang.). W skrocie krabi nam sie bardzo nie spodobalo i trafilismy szczesliwie do plazy na railey zwanej ton sai- znanej wsrod wspinaczy.lezy ona na polwyspie, ale jest zewszad otoczona skalami i dostac sie do niej mozna jedynie lodzia. Jest tez przejscie przez skaly do innych pLazy railey – czesc ta jest wieksza i sklada sie z 3 plaz. Jest bardziej komercyjna, ale rowniez nie ma do niej dojscia ze stalego ladu. Tu wlasnie mielismy zostac 3 pelne dni, 4 noce. 2 z tych dni byly na tyle podobne, ze zdecydowalismy sie je opisac razem.

ton sai beach

ton sai beach

Od kiedy tylko planowalismy nasza podroz do tajlandii, wiedzielismy, ze 3 dni bedziemy sie wspinac. Klify pnace sie wysoko, wysoko, z morzem u swoich stop byly od dawna marzeniem bartka, a i mnie interesowala taka sceneria.

w blasku slonca

w blasku slonca

Dzien wczesniej pozyczylismy ksiazke z mozliwosciami jakie do wspinaczki w okolicy. Bylo ich bardzo wiele. Trudne, latwe, na naszej plazy lub na jednej z sasiednich… Bartek studiowal ja pol nocy zeby zdecydowac na pojscie do railey east gdzie drogi do wspinania mialy byc latwiejsze i tam zaczac.

railey

railey

Pozyczylismy sprzet i ruszulismy w droge. Sciezka wcale nie byla latwa i wygodna czego sie niespodziewalismy. Trzeba sie bylo przedzierac przez skalki i ostatecznie moj klapek tego nie wytrzymal. Gdy wreszcie dotarlismy i zaczelismy sie wspinac bylismy bardzo zawiedzeni. Ani nie bylo pieknych widokow, ani drogi nie byly jakos ciekawe…

zachod slonca na railey

zachod slonca na railey

Jedyna interesujaca sytuacja jaka nas spotkala, to wspinanie z malpami. A bylo to tak, ze ni stat ni zowad pojawila sie malpa nad glowami wszystkich. Najpierw spokojnie przespacerowala sie nie robiac sobie nic z trudnosci jakie nam ludziom mogloby to sprawiac. Wszyscy z zazdroscia wpatrywali sie w zwierze, ktore przeparadowalo sie przed wszystkimi wspinAczami i usiadlo.chwile pozniej pojawila sie kolejna malpa, ktora powtorzyla wyczyn pierwszej. Nastepnie wyszla kolejna i kolejna, i kolejna… Byla cala grupa, obieraly rozne sciezki (wszystkie wiodly przez skale) byly wiec stare, duze malpy, dorosle malpy, matki z przyczepionymi do brzucha malpkami, male malpki… Nie zatrzymywaly sie juz na koncu, ale omijajac nas ludzi schodzily, zjezdzaly, skakaly na drogim koncu sciany i znikaly na pobliskim drzewie. Trwalo to dobre kilkadziesiat minut. Jak juz myslelismy, ze stadko przeszlo – pojawialy sie kolejne grupki. Niektore malpy siadaly na jakis czas, inne szybko znikaly. Bylo to ciekawe przezycie.

wspinaczka z malpami

wspinaczka z malpami

Niezbyt zadowoleni wrocilismy na nasza plaze i postanowilismy sprobowac mozliwosci na scianie poleconej nam przez poznanych wczesniej austriakow. Miejsce to bylo ciekawe jako, ze dostac sie tam mozna jedynie w czasie odplywu. Nalezy tez uwazac zeby nie utknac tam gdy nadejdzie przyplyw. W czasie doby sa po dwa przyplywy i dwa odplywy – bylismy zaskoczeni ich rozmiarami. W czasie odplywu woda cofa sie daleko, daleko w morze.

podczas odplywu

podczas odplywu

climbing mekka

climbing mekka

climbing mekka

climbing mekka

Miejsce rzeczywicie bylo niesamowite. Czulismy sie jak w innym swiecie wszystko wygladalo tam tak nierealnie – i skaly i drzewa… Od tego czasu szczescie juz nas nie opuszczalo. Trafialismy na coraz to ciekawsze miejsca. Coraz piekniejsze. Interesujace drogi wspinaczkowe… Niektore byly osloniete od morza dzungla, inne znowu byly niemal na samej plazy, a w koncu trzeciego dnia trafilismy i na takie ktore byly nad samym morzem i przy ktorych nie uzywalismy liny, bo spadalo sie prosto do wody (opisujemy to po angielsku).

widok na morze

widok na morze

Na wspinaniu na railey spedzilismy dwa dni. Gdy robilo sie ciemno przechadzalismy sie po miasteczku i zmeczeni szybko wracalismy do naszego bungalowu. Jednego wieczoru sprobowalam nawet jak smakuje rekin (nic nadzwyczajnego). Tajlandia rzeczywiscie ma niesamowite tereny wspinaczkowe!

lewo: lodz, prawo: wspinacze

lewo: lodz, prawo: wspinacze

Gdy trzeciego dnia (po wspinaniu ze spadaniem do wody) mielismy po poludniu troche czasu przed zmrokiem wybralismy sie na punkt widokowy. Byl on wysoko, wysoko i roztaczal sie z niego niesamowity widok. Przy okazji tez odkrylismy ukryta lagune. Niestety nie moglismy nakarmic naszych oczu jej pelnym widokiem jako, ze slonce wowczas juz zaszlo i w kazdej chwili mialo byc ciemno, a zejscie (ktore wiazalo sie z pozniejszym wejsciem) bylo strome i bardzo wysokie.

28.02 – 01.03.2010

Z linii frontu…

Pozdrawiamy wszystkich wiernych czytelnikow naszego bloga z plazy Tan Soi w prowncji Krabi na poludniu Tajlandii. Przepraszamy, ze z powodu braku Internetu nie mozemy regularnie opisywac nszych przygod. Zapewniamy, ze nowe posty sa w przygtowaniu.

Mamy sie bardzo dobrze i bawimy sie znakomicie.

Tan Soi Beach, 28 luty 2010

Krabi? No thank you

It somehow happens on this trip that if something goes wrong with our beautifully prepared plan, we end up in much better position than we could imagine. This happened also today. From ko lanta we decided to go to krabi. Stay there for few days. Rent a skuter and every day go to different climbin place. On the evening go to night market, try a bug etc. It was our perfect plan.

In the morning we let ourselves sleep longer than usualy. Finally. We had a lazy morning swimming in the sea and eating papaya and pomelo for breakfast which we bought on the previous evening. Finally we packed our things and got ourselves quite good deal with a tuk tuk driver to get into town. There we got the minibus to krabi.

Everything on the way looked very nice. Many trees, hills, houses of the locals, taking prom twice on the way… Everything was still perfect… Until we got to krabi. The true is we didnt see much of the town… But honestly… It is horrible… It’s noisy and busy like bangkok, but lacks all the beautiful places of the capital. Is it cheaper than islands? Certainly! But we got ourselves the same deal on the place in which we ended up on as we could find the cheapest in krabi.

But now we were stuck. The driver took us only to the information center on the harbour (not to the guesthouse to which we asked him to take us to). It was around 4.30pm and we didnt know what to do… The plan is a plan and we didnt have any alternative one. Staying in krabi would be loosing our time. What to do? What to do?

We asked different things different people… In information center, other turists, locals… On the end we decided to go to railey beach. Just take a long boat there, sleep in one of the bungalows and get up in the morning to climb… Nice… We went to look for a boat… It was already around 5 pm.

The thing with long boats is that they will not go if there is not enough people. Most of the people come in the morning and go back to krabi on the evening so nobody else was interested. We waited a while, ate something… Still nobody… It was getting too late.

Finally we decided to look for our hostel. On the way we met a french couple going the same direction. We chatted a moment and found out that there is another way to go to railey – take a bus to ao nang and the long boat from there. We would probably be stuck again but at least closer to our destination and further from krabi.

When we arrived it was already almost dark. Ao nang turned out to be typical holiday destination. There was A beach, many turists, many shops, travel centers, restaurants, lights and so on… It was better than krabi, still not what we wanted so we turned our steps into harbour to find out if there is still any possibilty to get a boat. The deal was the same – wait for more people. This time we were more souspicious… Shall we wait? Or will nobody come again. But the first couple came right after us. They, however were heading to Ton sai. We talked for a little bit. They were from Austria. Also climbers. They told us that Railey is not a good choice. It is too turistic and comercial. Ton sai is smaller, more peaceful, more of a climber’s place and there is a walking path to railey anyway. Quick look in the guidebook did not help us much but we decided to risk. At least we will already have 4 people so the boat will more likely go.

And so it did. The austrian couple gave us many useful hints, told us which routes are most interesting, where is the climbing shop, where best to do deep water solo, the natuee and risks (of getting stuck in one place) of high and low tide and how to get to railey… Although it was dark, as soon as we seen the beach we knew we chose to go to the right place. The beach was surrounded from each side by the rocks. When we were passing through we realize it was obvious climbing village. It all turned out to be good. We got to the right place.

I suppose i dont have to mention that we found cheap accomodation, went around the place, got the climbing book of the place (which bartek carefully studied in the evening) and spent some very romantic time close to the beach. Everything was great!

railay beach

railay beach

27.02.2010