Phi Phi – love it or hate it

Od rana jestesmy w phi phi. Zastanawialismy sie czy tu przyjechac czy jednak nie. Wyspa ta najbardziej znana jest z filmu “Plaza” i grajacego w nim “boskiego” Leonardo di Caprio. Poza tym jednak przez wielu uwazana jest za najpiekniejsza wyspe Tajlandii, ale tsunami zrobilo tu swoje. Phi Phi bylo jedna z bardziej poszkodowanych wysp w 2004. Fala zniszczyla zycie wielu ludziom. Teraz juz nie mozna nic z tego zauwazyc. Wszystko zostalo odbudowane. Niestety niektorzy twierdza, ze wyspa stracila swoj urok. Ze wszystko jest teraz wybetonowane i umarle. Czytalismy wiec dwa rodzaje opinii – albo ludzie byli zachwyceni albo zdegustowani Phi Phi. Ostatecznie zdecydowalismy sie przekonac sami.

phi phi

phi phi

Gdy nasza komfortowa lodz dobila do brzegu od razu zostalismy zaatakowani przez naganiaczy do wodnych taxowek i hosteli. Jako ze nie mielismy nic zarezerwowanego pytalismy o ceny. Wszystkie byly przerazajaco wysokie. Ruszylismy wiec w przyportowe uliczki zapelnione wszystkim czego tylko moglby potrzebowac typowy wczasowicz. Byly wiec bary, sklepiki z pamiatkami, punkty masazu i liczne punkty do robienia tatuazy. Bylo tez sporo hosteli, hoteli i pokoi do wynajecia. Wszystko jednak nieporownywalnie drogie. Wyspa nie jest taka mala. Moglibysmy szukac szczescia dalej, na innych plazach. Tam byc moze bylo by taniej. Ale chcielismy trzymac sie blisko portu, bo nastepnego dnia ruszamy w dalsza droge. W koncu zdecydowalismy sie na maly pokoj. Najtanszy jaki moglismy znalezc, w miare czysty, ale z lazienka wspolna (jak sie pozniej okazalo – zepsuta). Pierwsze wiec wrazenie nie bylo pozytywne. Ot, przedrozona turystyczna wioska. Byc moze z czysta woda i bialymi plazami, ale z pewnoscia inne wyspy tez to mialy.

jedna z plaz

jedna z plaz

Nie majac czasu do stracenia ruszylismy w droge. Chcielismy zobaczyc inne plaze, inne czesci wyspy. Z dala od naszej wynajetej klitki, z dala od tlumow… Chcielismy ocenic Phi Phi na podstawie rowniez innych wrazen. Niestety nie posiadalismy dobrej mapy, ruszylismy wiec w kierunku plazy, ktora chcielismy zobaczyc. Minelismy miasteczko portowe i zaczelismy wedrowke pod gore. W strasznym upale, niemalze bez skrawka cienia. Co juz wydawalo nam sie, ze weszlismy na gore, to kawalek dalej pokazywalo sie nastepne wzniesienie, jeszcze wieksze. Minely nas dwa skutery, poza tym nie bylo zywej duszy… Po pewnym czasie zaczelo nas niepokoic, ze zamiast zblizac sie do morza, oddalamy sie od niego. Nasza mapa nie byla pomocna.

Wracac rowniez nie bylo sensu – gdzies przeciez dojsc musimy. Slonce nie dawalo nam spokoju, bylo goraco i parno. W koncu spotkalismy jakas pare idaca w przeciwnym kierunku. Powiedzieli nam, ze idziemy do viewpoint – czyli miejsca widokowego (troche w inna strone niz planowalismy) i ze oni nie dali rady i nie dotarli tam.

My jednak postanowilismy isc dalej. Wkrotce zaczelo pojawiac sie coraz wiecej drzew, droga stala sie duzo przyjemniejsza i zaczely sie pokazywac znaki do dwoch punktow widokowych, z ktorych na chybil trafil wybralismy jeden. Gdy wreszcie dotarlismy do celu, widok byl niesamowity. Coprawda nie widzielismy calej wyspy, a jedynie jedna jej strone – przyznalismy racje tym, ktorzy twierdzili, ze phi phi jest przesliczna. Z tak daleka nie bylo widac mrowia turystow, smrodu miasteczka, ktore z daleka wygladalo bardzo zachecajaco. Woda byla niesamowicie niebieska, a zielone, zalesione wzgorza na wyspie dodawaly jej wiele uroku.

zachod slonca

zachod slonca

Coprawda plaza, do ktorej zmierzalismy byla teraz zbyt daleko zebysmy probowali do niej dotrzec, skierowalismy nasze kroki ku innej – mniejszej plazy. Zejscie bylo strome, ale mile, w lesie. Plaza nie byla az tak pelna turystow jak te, ktore widzielismy w miasteczku portowym, ale tez nie byla pusta. Gdy zanurzylismy nasze ciala w morzu, woda, choc z daleka przejrzysta i czysta, okazala sie brudna. Mimo to bylismy tak zmeczeni upalem, ze spedzilismy tam troche czasu, wypilismy po owocowym shaku i cieszylismy sie cieniem i wiaterkiem od morza.

W drodze powrotnej weszlismy na inny punkt widokowy, ktory okazal sie o wiele wiekszy i bardziej popularny. Poczekalismy na zachod slonca i jeszcze raz przyznalismy racje tym, ktorzy twierdzili, ze phi phi jest przepiekne. Niestety czas byl wracac do miejsca opisywanego przez tych, ktorym phi phi sie nie podobalo (ale postanowilismy jeszcze wrocic tutaj nastepnego dnia – o wschodzie slonca).

zachod slonca

zachod slonca

Miasteczko teraz nie razilo tak swoim upalem, zamienilo sie w miejsce imprezowe. Wydawalo sie troche sympatyczniejsze. Wciaz glosne i pelne ludzi, ale przynajmniej z jakims charakterem. Przysiedlismy na plazy – juz po raz ostatni w czasie tego wyjazdu i ogladalismy grupe tajow zachecajacych ludzi do wejscia do ich klubu przez zabawy z ogniem. Najpierw oni sami robili rozne sztuczki, a potem zachecali publicznosc do takich zabaw jak skakanie przez zapalona skakanke czy zapalona obrecz. Chetnych bylo sporo.

palmy

palmy

Bylismy tez zdziwieni, ze to wlasnie na tej wyspie slyszelismy najwiecej polakow. Dzien dobiegal konca – i czekala nas jeszcze krotka, nieciekawa noc w naszej klitce.

03.03.2010 sroda

Comments are closed.