Po kilku dniach przerwy udało nam się znowu zasiąść do komputera. Dzisiaj był nasz ostatni dzień w Meksyku. Ale po kolei…
Nasze błogie chwile na Meksykańskiej plaży skończyły się bardzo przyjemnie, dniem mniej upalnym. Mimo, że bardzo wystrzegaliśmy się przez cały czas naszej wyprawy jeździc autobusami nocnymi (należy tutaj podkreślić, że pociągi w Meksyku nie istnieją – albo raczej istnieją, ale w 1996 zostały sprywatyzowane zupełnie i teraz służą jedynie do przewozu towarów) – a to ze wzgledów bezpieczeństwa. Tym razem jednak zdecydowaliśmy się pojechać do San Cristobal de las Casas nocą. Powód był jeden – tylko takie autobusy były możliwe. Dojechaliśmy trochę zmęczeni, ale bez żadnych nieprzyjemnych przeszkód nad ranem następnego dnia.
San Cristobal jest miasteczkiem kolonialnym polozonym wyzej co laczy sie z niższą i przyjemniejszą temperaturą. Znaleźliśmy dość opustoszały, ale dla nas jak najbardziej wystarczający hostel gdzie zlożyliśmy nasze bagaże i poszliśmy na zwiedzanie. Ulice w Meksyku w tym mieście, jak i w większości innych są ułożone w kratkę – zupełnie inaczej niż miasta europejskie. Wynika to z tego, że zanim zaczęto je budować – planowano je. Nie rozrastały się więc tak same z siebie jak miasta w Europie. W mieścince tej było bardzo miło, ładnie, ale i więcej turystów niż w miejscach, które mijaliśmy wcześniej. Dowiedzieliśmy się, że właśnie w tym czasie (mimo, że jest teraz tutaj zima) podróżuje najwięcej meksykanów. Turystami więc są głównie meksykanie z innych rejonów Meksyku. W rejonie Chiapas – czyli niejako województwie gdzie znajduje się San Cristobal można znaleźć różne inne atrakcje takie jak piękne jeziora w parku narodowym (porównywane do jezior Szkockich) i kanion. Wszystko jednak oddalone jest od miasta.
Najpierw zdecydowaliśmy się na popołudniową przejażdżkę konną. Obtlukliśmy sobie nieźle tyłki na cawboyskich siodłach aby dotrzeć do miasteczka zwanego Chiamas. Nie było tam prawie nic ciekawego. Nic poza kościołem. Kosciółków jest tutaj bardzo dużo – o religii katolickiej pisaliśmy wcześniej. Ten kosciółek natomiast był niezwykły (niestety zabronione było robienie w środku niego zdjęć). Gdy weszliśmy do środka nie zobaczyliśmy ławek. Ludzie siedzieli na ziemi. Ziemia natomiast zasypana była długimi, zielonymi sosnowymi igłami. Wszędzie, ale to wszędzie paliło się mnóstwo świeczek. Ludzie siadali na ziemi zapaliali czasem chyba ze 100 długich świeczek uprzednio odgarniając igły i przyklejając je (świeczki) do posadzki za pomocą wosku. Potem modlili się. Ach, sama obserwacja tych modlących się ludzi robiła wrażenie! Dookoła stały, każda za szybą, lalki, czy też figurki pokazujące różnych świętych. Każda z nich podpisana i każda z nich trzymająca lustro (nie doszliśmy do powodu tych luster). Najważniejszym ze świętych był Jan Chrzciciel – stojący na samym przodzie pod krzyżem. Z przewodnika dowiedzieliśmy się, że w tym kościele nie ma kapłanów, nie ma ślubów, a są jedynie odprawiane chrzty.
Następnego dnia wybraliśmy się na pół-dniową wycieczkę do kanionu. Trzeba tam było dojechać minibusem, a potem wsiadało się w łódkę. Zrobiło to na nas znowóż niesamowite wrażenie. Podczas dwugodzinnej przejażdżki byliśmy wstanie nie tylko zobaczyć ogromne skały wyrastające po obu stronach rzeki (w najwyższym miejscu na kilometr), ale nawet 2 krokodyle wylegujące się leniwie na brzegu. Był to park narodowy, więc dzięki Bogu, poza łódkami nie było widać wiele ludzkiego wkładu w ten dziki krajobraz.
Czas gonił więc po powrocie należało spieszyć do kolejnego autobusu. Przejechać kolejne 6 h aby jeszcze przed nocą znaleźć się w Palenqe. W San Cristobal zostawiliśmy wiele niezbadanych miejsc i niezobaczonych rzeczy, ale przed nami miała roztoczyć się kraina majów.
Dotarliśmy ze sporym spóźnieniem, ale daliśmy radę znaleźć hostel z wolnym lóżkiem, w które padliśmy wyczerpani (po zjedzeniu taco w pobliskim barze ma się rozumieć). Nie dane nam jednak było spać długo. Już z rana musieliśmy wstać aby ominąć tłumy (co nam sie oczywiscie nie udało) jadące do ruin miasta Majów.
Miasto Majów koło Palenque przeżywało swój rozkwit ok. 600 roku naszej ery po czym upadło przypuszczalnie ze względu na wyeksplotowanie środowiska (ostrzeżenie dla naszej cywilizjacji?). Pozostałości po nim robią duże wrażenie – położone w dolinie w dżungli, a na otaczających je wzgórzach pobudowane światynie w postaci piramid. Niestety na wiele z nich nie mogliśmy wejść i zobaczyć na przykład slynnej sali inskrypcji, w której wypisano historię rodu królów. Zapis ten w zapomnianym piśmie Majów pomógł naukowcom nauczyć się je znowu odczytywać. Pod jedną z piramid znajdował się slynny grobowiec największego władcy Palenque. Na inne piramidy mogliśmy wejść podziwiać widoki na dżunglę i równinę Jukatanu, oraz pozostałości plaskorzeźb przedstawiających władców, których historię wypisane były pismem Majów.
Na koniec pojechaliśmy minivanem do granicy z Guatemalą w Frontera Corozal i tutaj czekamy na jutrzejszą przeprawę przez rzekę i dalszą podróż do Flores w Guatemali.
Dzisiaj myślimy o Asi i Karolu, którzy za kilka godzin mają ślub oraz Marcie, która w niedzielę obchodzi imieniny. Życzymy Wam wszystkim dużo szczęścia.