Czas na podroz do Meksyku.Plecaki (prawie) spakowane,bilety (prawie) wydrukowane i trasa (jeszcze) nie ustalona. Jutro wylatujemy!
Category Archives: polski
The end of thai holidays
Nasz ostatni dzien… Spedzilismy cudowny miesiac, piekne 4 tygodnie i oto zblizal sie koniec… Bangkok nie byl naszym wymarzonym miejscem na zegnanie sie z tajlandia, ale stad mielismy wylatywac. Postanowilismy wiec zobaczyc muzeum narodowe i wybrac sie do ogromnego sklepu handlowego o nazwie MBK. To drugie wiazalo sie nie tylko z checia zobaczenia tego miejsca, ale rowniez z potrzeba zakupienia przeze mnie jakiejs bluzy – jako ze pech chcial, ze w czasie podrozy zgubilam cieple rzeczy jakie posiadalam. Tymczasem Niemcy, do ktorych wracalismy mialy na nas czekac zimne i bezsloneczne.
Do muzeum, po raz ostatni pojechalismy lodzia ekspresowa. Mila to i szybka przejazdzka, ale rzeka jest niesamowicie brudna. W wodzie plywa wszystko co tylko sobie mozna wyobrazic. Sa kokosy, klapki, plastykowe pojemniki na jedzenie, rosliny i wiele innych. Wyglada to strasznie!
Muzeum bylo spore. Miescily sie w nim rozne dzialy: historii, sztuki, ceramiki, powozow pogrzebowych, kosci sloniowej… I wiele innych. Eksponaty byly ciekawe, ale niezadbane, zle opisane i niezorganizowane. Mimo wiec dobrych zbiorow nie bylo ono dobre, a przy wyjsciu spotkalismy bardzo zdenerwowanego niemca, ktory wyrzekal jaka to strata czasu bylo dla niego zwiedzanie.
Ale my mielismy czas. Dobre czy zle – planowalismy tu byc od dawna i nie zalowalismy wyboru.
Nastepnie pojechalismy do MBK. Wielkosc rzeczywiscie robila wrazenie, ale to nie to bylo tu najdziwniejsze. Poza pawilonami sklepowymi – jak przystalo na dom towarowy w europie byly tez… Stragany. Byl to ogromny rynek z roznego rodzaju rzeczami – glownie ubraniami i telefonami komorkowymi, ale nie tylko. Na 7 pietrach miescily sie i bardzo dobre firmowe sklepy i przekupki sprzedajace podrobine produkty tych samych firm… Bylo sporo ludzi, bylo kolorowo i inaczej…
Gdy udalo nam sie spowrotem dostac do upalnej rzeczywistosci (MBK jest klimatyzowane) mielismy jeszcze troche czasu zeby powalesac sie po bangkokowych uliczkach. Byly ulice mechanikow gdzie ci naprawiali stare silniki i kupy zelastwa lezaly na ulicach i chodnikach. Kawalek dalej znajdowaly sie stanowiska z felgami, a jeszcze dalej dzielnica chinska. W swoich zakladach ludzie spali jak i pracowali, jedli, wychowywali dzieci… Zyli.
Wiekszosc takich domow byla bardzo podobna – rozsowane kraty, za nimi zaklad a zarazem pokoj dzienny, a z tylu schodki na gore. Ludzie zyli obok mieszkajacych w sciekach, a wieczorem wychodzacych na lowy karaluchow i szczurow. Wszedzie panoszyly sie psy – wygladajace na najedzone. Co nas zaskoczylo bylo to, ze wiekszosc z nich byla biala. Za dnia lezaly one na chodnikach zmeczone upalem, a noca mozna je bylo zobaczyc snujace sie po ulicach, czasem w pojedynke, czasem gromadami… Z poczatku troche balismy sie podchodzic do nich i gdy przecinaly nasza droge – omijalismy je dalekim lukiem. To z dwoch powodow – zadne z nas nie mialo szczepien przeciwko wsciekliznie i niektore psy wygladaly jak by mialy powazne choroby skory. Niestety wkrotce przekonalismy sie ze jest ich zbyt wiele zeby mozna je wszystkie omijac. Wiekszosc z nich nie zwracala na nas zreszta najmniejszej uwagi.
Probujac uciec od zgielku wielkich ulic zapuszczalismy sie czasem w prawdziwe labirynty malych uliczek. Tu tez nas czasem doganial jakis zblakany motocykl, ale bylo choc troche ciszej. Tutaj ludzie przygladali nam sie z zainteresowaniem nieprzywykli do turystow zapuszczajacych sie w te strony. Ale bangkoku nie potrafilismy polubic. Byl glosny, haotyczny, brudny, smierdzacy i pelen turystow.
Nadszedl ten czas, ze musielismy jechac na lotnisko. Mielismy sie jeszcze tam spotkac z Netem i Eek (naszymi tajskimi znajomymi) co nas bardzo cieszylo.
Spotkanie bylo bardzo mile choc krotkie. Opowiedzielismy im w skrocie o naszych przygodach. Oni powiedzieli nam o innym spektaklu transwestytow i innym (bardzo oblesnym z opisu) barze, do ktorego ponoc lubia chodzic turysci. Opowiedzieli nam tez co sie dzieje z demonstracja czerwonych politycznie koszulek, ktora wszscy przez nas spotykani tajowie goraco sledzili w telewizji od czasu kiedy wrocilismy z laosu. Troche sie jej balismy jako ze rok wczesniej w podobnej sytuacji, protestujacy zablokowali lotnisko. Ale tym razem nie bylo czym sie martwic – wszystko przebiegalo pokojowo.
Eek opowiedziala nam w skrocie o tym jak pomagala ldziom po tsunami i jakie to bylo straszne. Mowila, ze zanim przyszly wielkie fale morze cofnelo sie bardzo, bardzo mocno. Podobne tsunami naszlo tajlandie jakies 50 lat wczesniej – ale nie bylo tak duze, a zyjacy wtedy ludzie albo nie sa juz na tym swiecie, albo wowczas bedac dziecmi nie pamietali tego dobrze. Tak tez ludzie nie byli wyedukowani, nie wiedzieli jak sie zachowac, co to wszystko oznacza. Gdy sie morze cofnelo, w swej prostocie mysleli, ze to zapowiedz cudu. Wyszli i czekali. I tym wiecej ofiar pochlonely fale. Eek pomagala w wiosce, ktorej przywodczyni stracila 7 czlonkow rodziny. Zostal jej tylko jeden syn. Wszystkich innych pochlonelo morze.
Tak tez rozprawialismy sobie o roznych smutnych i wesolych sprawach. Bylo milo, ale czas uciekal. W koncu musielismy sie szykowac do wylotu. Przyszedl czas na pozegnania, obietnice kolejnego rychlego spotkania… Czekala nas dluga podroz z transferem na kolejny samolot w dubaju i na pociag we frakfurcie. Czekal nasz koniec naszej pieknej wycieczki… Mielismy zamienic slonce na chmury, swiatynie buddyjskie na koscioly; ludzi o skosnych oczach na tych o bialej skorze…
Teraz zaczynamy juz myslec o kolejnej wyprawie… Tum razem chcemy by byly to Himalaje. Kto jedzie z nami?
Back to bangkok
Bilety na trzecia klase pociagu z aythai do bangkoku byly przerazajaco tanie. Ale nie bylo tu drewnianych laweczek ani gdaczacych kur, ani zadnego rwetesu. Wagon w dziwny sposob przypominal nam wagony drugiej klasy pociagow regionalnych w polsce.
Gdy wjechalimy do stolicy od razu zaczely rzucac sie nam w oczy przybankokowe slumsy. Takie same widoki mielismy okazje ogladac gdy prawie miesiac temu opuszczalismy to miasto pociagiem jadacym na poludnie (teraz wracalismy z polnocy).
Bangkok przywital nas hukiem wielkiego miasta. Samochody, tuk tuki i skutery bily sie o miejsce na jezdni. Tuk tukarze natretliwie nalowywali: where you go? Tuk tuk! Cheap cheap! Ale my znalismy swoja trase, szlismy pieszo. Wsrod ryku silnikow, przekupkow sprzedajacych dziwnie wygladajace specjaly i tlumow ludzi zmierzajacych w roznorakie strony udalo nam sie przedostac do malej uliczki. Gdy w nia skrecilismy zaczelo sie robic coraz ciszej. Pani z hostelu powiodla nas wysoko, na ostatnie pietro do ostatniego pokoiku w rzedzie pokoikow do naszej ostatniej tajskiej przystani. Tu mielismy spedzic nasz ostatni nocleg. Ostatni w tajlandii.
Pokoj byl tani i w miare czysty, ale zadziwiajaco cichy jak na srodek miasta, w ktorym sie znajdowal. Niestety byl tez paskudnie goracy.
Dzisiejszy wieczor chcielismy spedzic na wesolo i pojechac do kabaretu o wdziecznej nazwie mambo. Jak sie o nim dowiedzielismy i co nas do niego sklonilo? Nie pamietalismy juz… Rzecz w tym, ze kabaret polegal na przedstawieniu transwestytow…
Transwestyci w tajlandii (tzw. Lady boys) so powszechnie akceptowani. Jest rzecza niemal normalna spotkac takich w barach i na ulicy. Roznia sie miedzy soba bardzo. Od jedynie zaznaczenia pokolorowanym paznokciem do operacji calego ciala. Czemu? Po co? Czy kobietom jest latwiej w tajlandii? Na to pytanie odpowiedzi nie znalezlismy.
Show byl niezwykle kiczowaty i bardzo kolorowy, ale to wlasciwie nawet pasowalo… Spiewy wykonywane byly z playbacku, ale bylo bardzo rozrywkowo i zabawnie. Na scenie byli sami mezczyzni – jak niegdys, na scenach rzymskich. Tyle, ze tym razem maski kobiece byly wrecz idealne. Zaskoczony widz nie mogl uwierzyc, ze to nie kobieta przed nim stoi. W niektorych z nich dopatrywalismy sie bylych mezczyzn – to nogi byly zbyt mocne, to znow szczeka zbyt rozbudowana. Ale byly i piekne kobiety o szczuplych sylwetkach, ponentnych nogach, zgrabnych posladkach… Trudno bylo w nich wyszukiwac jakichkolwiek oznak meskosci…
Pytanie gdzie konczy sie teatr, a zaczyna zycie? Pytanie co sie dzieje z nami? Z natura? Gdzie jest to co znamy? Czym jest? Kim sa ci ktorzy nas otaczaja? Czy mozemy jeszcze ufac naszym zmyslom? Czy to sie gdzies skonczy? Czy dzieci naszych dzieci mijajac kobiete na ulicy beda sie zastanawiac czy to aby kobieta? Czy moze mezczyzna? Moze robot? Moze…? I w koncu co sie stanie z nami samymi? Z ludzmi?
Show byl dobra rozrywka, rozsmieszal, ale pozostawil w nas poczucie jakiegos niedowierzania, moze troche przestraszenia…
Nasza ostatnia noc w tajlandii… Postanowilismy pojsc na najdrozszego drinka w naszym zyciu. Ale to nie chodzilo o drinka, chodzilo o widok… Bowiem bar znajdowal sie na szczycie state building – gorujacego ponad innymi wiezowcami bangkoku. Miejsce bylo, jak mozna sie bylo spodziewac, bardzo eleganckie. Miejsce – mam na mysli budynek, hol, nawet windy… Bo niestety na szczyt nie udalo nam sie dostac. Bylismy nieodpowiednio ubrani. Bartkowi brakowalo pelnych butow i mielismy plecak… Szkoda…
Przeszlismy sie wiec po ulicach bangkoku, chyba nie trafiajac zbyt dobrze, bo wokol nas roil sie las go go barow, tajskich dziewczat skromnie ubranych zapraszajacych do wejscia, mnostwa turystow…
Jakos nie potrafimy do konca polubic tego miasta…
Phimai – ancient khmer ruins
Do phimai dojechalismy przerazajaco glodni. Autobus sie opoznil, a my nie bylismy na to przygotowani. Tutaj zdecydowalismy sie przyjechac, gdy bylo juz wiadomo, ze angkoru nie zobaczymy na pewno. Angkor znajduje sie w kambodzy i przez niektorych uznawany jest za 8 cud swiata. Sa to ogromne pokhmerowe ruiny, ktore, mimo swej wielkosci, staly przez wszystkich zapomniane w srodku dzungli az do czasu gdu w XVII wieku natknal sie na nie przez przypadek jeden z podroznikow.
khmerowie byli potega w azji w XI – XIII wiekach i podbijaly jeden narod za drugim. Angkor byl ich stolica. Wszystko tak bylo az do czasu gdy jeden z wladcow nie zaczal budowac ogromnej ilosci swiatyn (ponoc polowa wszystkich angkorowych swiatyn pochodzi z jego czasow). Budowy te, zarowno jak koniecznosc nakarmienia mnostwa pracujacych tam mnichow i sluzacych i wojny z wietnamem tak bardzo oslabily kraj, ze ulegl on dopiero co powstajacemu panstwu syjamskiemu (pozniejszej tajlandii).
Phimai byly jednym z waznych punktow khmerowych i obecnie sa to najwieksze ruiny khmerow na terenie tajlandii.
Chcielismy je zobaczyc, ale takze dowiedzielismy sie o innej ciekawej rzeczy w tym miejscu – bylo to ogromne drzewo zajmujace tyle miejsca ile pol boiska footballowego.
Po nakarmieniu naszych pustych zoladkow ruszylismy na ogledziny miasta. Byl juz wieczor i nie planowalismy zwiedzac jeszcze nic konkretnego. Miasteczko bylo przyjemne. Bardzo male z ogrodzonymi ruinami w centrum. Niewielki nocny rynek byl bardzo przyjazny i tani i kusil roznymi przysmakami. Kupilismy kilka owocow na podroz nastepnego dnia i specjal tajski – slodki ryz zawiniety w lisc bambusa. Zrobilismy zdjecie zaba na jednym ze stoisk i poszlismy na gorke, na ktorej stalo stare czedi w ruinie, i z ktorego roztaczal sie widok na centrum.
Usiedlismy i przygladalismy sie jak robi sie coraz ciemniej. Ludzie wspolnie cwiczyli areobik – glownie kobiety. Grala muzyka. Juz nie pierwszy raz widzielismy jak przy zachodzacym sloncu cale grupy cwicza. Wydalo nam sie to bardzo fajnym pomyslem.
Na dole bylo gwarno, na gorze ciemno i cicho. Zdecydowalismy sie na krotki spacer jako przedsmak kolejnego dnia. Obeszlismy mury ruin. Byly one w prostokacie i kazde z 4 wrot wychodzily prosto na brame miasta jako ze miasteczko otoczone bylo starymi murami. Jedna z bram miasta obejrzelismy z bliska. Byl jeszcze nawet kawalek starego traku. Tedy wyjezdzali i przyjezdzali podroznicy z angkoru jako, ze wlasnie dokladnie w jego strone brama ta byla zwrocona. Jak bardzo inny byl ten swiat, ten krajobraz, ludzie Zyjacy tutaj? Jak inna byla ich kultura? Wtedy…dawno temu?
Nastepnego dnia, zgodnie z planem, weszlismy w ruiny historii. Moglismy sobie tylko wyobrazac wielkosc i znaczenie tego miejsca. Teraz z ich swietnosci pozostaly tylko szczatki. Stare mury wyznaczajace granice budynkow, z ktorych kazdy zostal krotko opisany w ulotce, ktora dostalismy przy wejsciu. na niektoruych z nich wciaz mozna bylo doatrzec reszki rzezbionych wzorow. Grube kamienne mury, nawet niektore dachy. Bylo to bardzo ciekawe miejsce, ktore z pewnoscia nie jedno juz widzialo.
Po obejrzeniu ruin poszlismy obejrzec drzewo. Wiedzielismy, ze jest wielkie na pol boiska. Ja myslalam, ze jest takie wysokie, bartek myslal, ze jego pien jest tak duzy, ale nie wierzyl, ze w rzeczywistosci moze tak byc. Ale mylilismy sie oboje.
Do drzewa poszlismy pieszo. Miasteczko nie bylo takie zle do chodzenia, a drzewo kawalek za miasteczkiem. Ale niestety tam ulica byla halasliwa i glosna. Na szczescie nie musielismy isc bardzo daleko. Gdy dotarlismy na miejsce zobaczylismy dziwnie wygladajacy las. Wszystkie drzewa byly proste i pnie byly w pewnych odleglosciach miedzy soba, za to korony bYLy geste i laczyly sie ze soba. Drzewa, ktorego szukalismy nie bylo nigdzie. Pochodzilismy po lasku, ale nic. Jakiez bylo nasze zrziwienie gdy dowoedzielismy sie, ze to nie las, ale jedno drzewo. Pnie , to jego korzenie. I rzeczywiscie, gdy przypatrzylismy sie galeziom byly one wszystkie polaczone w swoisty labirynt. Z jednej strony bylo to swoiste zjawisko, ale z drugiej strony bylismy tro he zawiedzeni… Myslalam, ze drzewo okaze sie ogromnym i starym baobabem – takim jaki opisywany jest w “w pustyni i w puszczy”.
Po powrocie do miasteczka zjedlismy szybka przekaske, zapakowalismy nasze manatki i ruszylismy w dalsza droge – kolejny przystanek – ayuthaya, dawna stolica Tajlandii.
On two wheels
Nong khai – tutaj sie teraz znajdowalismy. Ostatnie przez nas zwiedzne przymekongowe miasteczko. Ze wzgledu na moja niespodziewana chorobe w laosie i niemoznosc wynajecia tam skuterka postanowilismy to zrobic tu i teraz. Tu rowniez znajdowal sie park rzezb buddy – tego samego artysty tyle, ze pozniejszej “produkcji” i wioski – choc byly one tu tajskie, a nie laotanskie.
Zanim ruszylismy w droge czekala nas nauka jazdy. Zadne z nas nie prowadzilo nigdy skutera, a dodatkowym utrudnieniem byl lewostronny ruch obowiazujacy w Tajlandii. Mezczyzna wypozyczajacy motory byl dosyc zdziwiony, gdy mu powiedzielismy, ze to nasz pierwszy raz. Niezbyt sie jednak tym przejal i szybko polecil nam motor z automatycznymi biegami, jako ze taki jest latwiejszy w prowadzeniu. Pierwsza wsiadla Maja i po krotkim wprowadzeniu do budowy kokpitu (kierownica, stacyjka, zaplon i gaz) juz pedzila po ulicach Nong Khai. Najpierw zatrzymalismy sie na stacji benzynowej, aby zatankowac i abym mogl rowniez pocwiczyc jazde. Prowadzenie bylo rzeczywiscie bardzo latwe, choc poruszanie sie po ulicach wymagalo juz troche wprawy. Lewostonny ruch uliczny nie jest scisle przestrzegany w Tajlandii, wiec mozna sie spodziewac nadjezdzajacych pojazdow praktycznie zewszad. Zasady pierwszenstwa opieraja sie na zasadzie, kto szybszy ten lepszy, a zajezdzanie innym drogi jest raczej regula i nalezy byc na nie zawsze przygotowanym. Jedynym sposobem sygnalizacji zmiarow innym kierowcom jest klakson, ktory wykorzystuje sie przy kazdej mozliwej okazji np. aby zasygnalizowac manewr wyprzedzania mniejszym i wolniejszym pojazdom, lub powitac przechodzacych turystow (co jest szeroko praktykowane przez kierowcow tuk-tukow).
Kiedy zjechalismy z glownej drogi i wjechalismy na promenade wzdluz Mekongu, jazda stala sie duzo przyjemniejsza. Bardzo szybko dojechalismy do chedi zatopionego w Mekongu, ktorego czubek widac jedynie w suchym sezonie. Niestety nie udalo nam sie zobaczyc slynnych kuli ognia, ktore podobno uwlaniaja sie naturalnie w tym miejscu z dna Mekongu. W celu ogladania tego niezwyklego zjawiska organizowany jest nawet festiwal odbywajacy sie w listopadzie w Nong Khai. Pochodzenie tych kul jest niepewne – legenda glosi, ze wydycha je mityczny waz Naga na powitanie Buddy, chociaz inni twierdza, ze sa one tworzone przez ludzi, ktorzy chca przyciagnac wiecej turystow. Jaka jest prawda? Tego nie wiemy. Romantycy i wyznawcy Buddhy preferuja pierwsze wyjasnienie, a ci z bardziej racjonalnym podejsciem zwroca sie raczej ku hipotezom naukowym. Bardzo kolorystyczny obraz kontrowersji wokol kuli ognia nad Mekongiem jest przedstawiony w filmie fabularnym “Mekhong River Full Moon Party”. Polecam!
Z zatopionego Chedi pojechalismy do Buddha park. Po drodze pomylilem gaz z hamulcem (jakkolwiek wydaje sie to malo prawdopodobne), co nieomal skonczylo sie wypadkiem. Po tym wydarzeniu ciezko bylo zaciagnac Maje spowrotem na motor, ale po dlugich negocjacjach postanowila mi dac jeszcze jedna szanse, choc przez reszte dnia wolala prowadzic sama. Park Rzezb nie zrobil na nas wielkiego wrazenia. Jednak niektore z rzezb byly faktycznie ogromne i chociaz z tego powodu warto bylo je zobaczyc. interesujace wydalo nam sie “kolo zycia”, do ktorego wejscie symbolizowalo wagine, a przechodzacy przez nie turysci byli metafora spermy… W srodku tego kola mozna bylo ogladac rzezby przedstawiajace kolejne etapy ludzkiego rozwoju: od plodu, przez milosc, a nastepnie koniec milosci, az do smierci. Autorowi nalezy sie uznanie za calosciowe spojrzenie na ten trudny temat…
Kolejnym przystankiem miala byc plantacja jedwabiu. Droga do niej byla daleka (ok. 30 km, mapki zdobylismy z hostelu Mut Mee, dostepne rowniez na stronie tego hostelu) i wiodla przez bardziej ruchliwe rejony. Na miejscu bylismy nieco zawiedzeni: oprocz stawu i upraw roslin zjadanych przez gasienice nie bylo nic do zobaczenia.
W drodze powrotnej jechalismy przez wioski ulozone nad brzegiem Mekongu. Dzieki temu moglismy zobaczyc zycie w prawdziwej tajskiej wsi, liczne plantacje ryzu, tajskie krowy oraz drewniane zurawie sluzace rybakom do polowu. Ludzie byli do nas bardzo przyjaznie nastawieni i radosnie machali, gdy przejezdzalismy. Wydaje sie, ze my bylismy dla nich duza atrakcja: gdy na chwile zatrzymalismy sie w barze przy plazy nad Mekongiem, otoczyla nas gromada dzieci. Niestety gdy probowalismy cos zamowic, menu choc czesciowo po angielsku bylo dla nas niedozrozumienia. Wlasciciele mimo bariery jezykowej starali sie nam bardzo pomoc i przyrzadzili nam prosty posilek. Jedzenie nie bylo dobre, ale goscinnosc tych malych i duzych Tajow zupelnie nam to wynagrodzila.
Kiedy dotarlismy spowrotem do Nong Khai, trafilismy na nocny targ ze swieza zywnoscia. Wsrod egzotycznych smakolykow znalezlismy zaby, smazone lub swieze i nawet wciaz ruszajace sie, ryby zeskakujace z lady prosto pod nasze stopy i smazone pasikoniki. Przed tymi ostatnimi nie potrafilismy sie oprzec i sprobowalismy kazde z nas po jednym (Maja musiala mnie do tego dlugo namawiac). Smak tych owadow byl interesujacy – byly chrupiace niczym chipsy, choc pozostawialy nieprzyjemny posmak goryczy. Dlatego postanowilismy poprzestac na jednym okazie i wiecej juz nie probowac.
W ten sposob uplynal nam dzien i nadszedl wieczor, a wraz z nim czas oddania naszego pojazdu. Na koniec poszlismy na skromna kolacje do tajsko-niemieckiej restauracji polozonej naprzeciwko naszego hostelu, a nastepnie wrocilismy do pokoju.
Back to thailand
No i stalo sie. Nasz piekny plan na dzis legl w gruzach. Ani nie wstalismy o 6 rano, ani nie wynajelismy motorka, ani nie pojechalismy do kosciola, ktory udalo nam sie znalezc na msze na 8.30, ani nawet nie odwiedzilismy parku rzezb buddy… Nasz plan zostal zniweczony przez to co spodziewalismy sie, ze sie zdarzy, ale dotychczas mielismy szczescie. Dostalam zatrucia zoladkowego. Cala noc, na rozne sposoby tracilam plyny z mojego ciala i mimo, ze rano bylo juz troche lepiej – nie bylo mowy o wykonaniu ktoregokolwiek z zaplanowanych przez nas punktow.
Do teraz nie mozemy zrozumiec co spowodowalo taki moj stan jako, ze stosujemy sie do tajskich zwyczajow i dzielimy sie wszystkim. Wszystko razem jemy i pijemy, a bartek caly czas czul sie wysmienicie.
Przed nami stal najwiekszy do rozwiazania problem – co z nasza podroza na druga strone granicy? Jazda autobusem przez 2 godziny mogla byc dla mnie dramatyczna w skutkach, ale chcielismy choc cos uratowac z tego dnia.
Ale udalo sie! Choc w bardzo kiepskim stanie, dalam rade, a bartek dzielnie wzial cale zalatwianie na siebie. Ale podroz wymeczyla mnie do cna, wiec gdy pani zaprowadzila nas by pokazac nam pokoj, wdrapalam sie na lozko i zaraz zasnelam.
Bylismy teraz w miescie granicznym o nazwie nong khai. Mekong tutaj nie byl w az tak oplakanym stanie jak to mialo miejsce w viantine. Zalowalismy troche, ze przelecielismy przez laos tak szybko, ale niestety czas nas goni.
Wieczorem jeszcze wybralismy sie na krotki spacer (na moje sily) brzegiem mekongu, a potem przygotowalismy szkic tego co chcemy zrobic jeszcze w te kilka dni, ktore nam zostaly. Jutro zostajemy tutaj. Mamy nadzieje, ze nie spotkaja nas juz zadne nieprzjemne niespodzianki.
How mekong river got us again – viantine
Viantine. Straszne miasto. Brudne, duszne, pelne watow ( buddyjskich swiatyn), ktorych po trochu mamy juz dosc, a za wstep do ktorych do tego – nalezy tu placic! Nic wiecej nie ma do zobaczenia – nie w miescie. Albo przynajmniej nam sie tego nie udalo znalezc. Mekong? Udalo nam sie go zobaczyc gdzies w oddali – struzka wody schowana za polem budowy. Ponoc buduja tam park – maja skonczyc pod koniec tego roku – wiec kto wie – moze jeszcze bedzie ladnie. Ale my na ten czas nie trafilismy.
Po luang prabang, ktore nam sie bardzo spodobalo bylismy bardzo zawiedzeni. Po wioskach, ktore widzielismy po drodze do luang prabang – bylismy bardzo zawiedzeni. Ale trudno. Takie bywaja stolice. Jednakze chcielismy zobaczyc jeszcze wiecej laosu. Bylismy tu, wiec chcielismy go lepiej poczuc. Ponoc okolice viantine mialy byc przepiekne. Mimo, ze zostalo nam juz niewiele czasu, postanowilismy nastepnego dnia wynajac skuter i zwiedzic park budd i okolice. Zgubic sie w okolicznych wioskach. Tak jednak sie nie mialo stac…
13.03.2010 sobota
Local bus story – on the way to viantine
Slonce chylilo sie juz ku zachodowi, gdy dotarlismy na stacje autobusowa. W kasie biletowej kupilismy bilety na pierwszy lepszy autobus do viantine – stolicy laosu. Mielismy do niego jeszcze 20minut. Autobus mial jechac od 18.30 i dotrzec na miejsce o 5 rano. To dawalo nam mozliwosc przespania sie w autobusie po czym jeszcze przed switem, swiezy i rzescy moglibysmy zaczac nasze zwiedzanie. Czas zaczynal nas gonic, wiec w miare mozliwosci staralismy sie go oszczedzac.
Autobus nasz wygladal nie inaczej jak zwykle autokary w polsce, nie mial coprawda nawiewu juz nie mowiac o klatyzacji, ale okna mozna bylo bez problemu otwierac i zamykac jak i kiedy sie chcialo. Poza tym nie byl przeladowany (slyszelismy juz rozne historie o takich autobusach). Co ciekawe na dachu przymocowane mial dwa motory i pelen byl laotanczykow. I mam na mysli tylko laotanczykow – ani jednego turysty…
Gdzie sie podziali turysci?? Zastanawialismy sie… Ostatecznie doszlismy do wniosku, ze inni wybieraja szybsze i drozsze opcje. Byly wiec rowniez do wyboru samoloty (przez niektorych uwazane za niezbyt bezpieczne), miniwany i autobusy VIP – bodajz z kliatyzacja. Nasze przypuszcznia potwierdzily sie gdy minal nas jeden z tych ostatnich – przepelniony po brzegi turystami. Ale nam nie zalezalo na szybciej – 5 rano juz i tak bylo wczesnie, a taniej zawsze bylo mile widziane.
Tak tez ruszylismy w nasza podroz. Byla okolo 6.30. Wkrotce zrobilo sie ciemno. Zupelnie ciemno. W autobusie nie palilo sie chocby najmniejsze swiatelko. Wszyscy zasypiali. Autobus stawal sie cichy. Nie przyzwyczjeni do tak wczesnej godziny chodzenia spac skorzystalismy z jednej z funkci i-poda – obejrzelismy film. Droga byla duzo lepsza niz ta z granicy do luang prabang, ale i tak pojedyncze osoby dostawaly choroby lokomocyjnej. Czasem autobus musial piac sie tak pod gore, ze caly jeczal i trzeszczal, i dyszal, i syczal i wydawalo nam sie, ze jeszcze chwila i stanie, ze nie da rady. Ale ostatecznie zawsze udawalo mu sie wdrapac i jechalismy dalej.
Czasem bylismy tak wysoko, ze gdy drzewa sie troche przerzedzaly na sasiednich wzgorzach moglismy zobaczyc pozary. Czasem bardzo duze. jest to ponoc problem w tej czesci laosu. Lokalni wypalaja roslinnosc. Jest duzo dymu i widocznosc nie jest zbyt dobra o tej porze roku.
W koncu autobus zatrzymal sie i wszyscy zaczeli wysypywac sie na siusiu. Ale… Bylismy na srodku drogi, po bokach krzaki…
Gdy ruszylismy ponownie, uslyszelismy glosne ‘ssssssssssssssss’. Stanelismy. Zlapalismy pane i kolejne minuty spedzilismy na staniu i czekaniu az panowie zmienia kolo.
Wycieczka ta, w zupelnej ciemnosci, z podobnymi niespodziankami, a jednak bardzo spokojna trwala 11 godzin. Dotarlismy o 5.30 rano (zaledwie 30 minut spoznienia, z ktorego i tak bylismy zadowoleni). wschodu jeszcze nie bylo. Bylismy bardzo zadowoleni z tej podrozy. Zaoszczedzilismy czas, pieniadze i mielismy calusienki dzien przed soba w stolicy laosu – Viantiene.
Luang prabang, day 2
Smaki, zapachy, zmysly… W luang prabang wszystko jest inne niz w tajlandii… Jakie? Powietrze przesycone tu jest zapachem swiezo parzonej kawy (w tajlandii trudno o dobra kawe), pieczonych bagietek… Czas tu plynie wolniej… Podroznik, ktory sie nie potrafi zatrzymac. Wziac glebokiego oddechu. Spojrzec na innosc i pieknosc tego miejsca. Wiele straci. Straci wszystko, bo wlasnie to jest urokiem luang prabang. Male domki stojace jeden przy drugim rozniace sie miedzy soba stylem architektonicznym, a kazdy z nich piekny. Zgubic sie w tych uliczkach, co jakis czas ze zdziwieniem odnajdujac sie przy brzegu mekongu. Luang prabang bardzo nam sie spodobalo. Ale dzis postanowilismy zobaczyc cos dalej…
W naszym hostelu panuje niezwykla atmosfera. Jak juz pisalismy w angielskiej czesci znalezlismy sie tu przypadkiem. Do luang prabang, nasza 9-osobowa grupa dojechalismy bardzo pozno. Duzo pozniej niz by sie tego ktokolwiek spodziewal. Nikt tez nie mial zarezerwowanego noclegu, a o tej godzinie ciezko bylo by cos znalezc. Ale zostalismy uratowani. Jeden z naszych wspoltowazyszy podrozy znal laotanke prowadzaco guesthouse. Gdy nasz kierowca chcial nas wyrzucic na srodku drogi na przedmiesciach sam nie znajac miasta i bojac sie go, w miejscu gdzie poza klubem nocnym 300metrow dalej ne bylo absolutnie nic, Roger zadzwonil do swojej znajomej. Ta skuterem przyjechala po nas i caly minibus poprowadzila do siebie. Tu, nie majac wystarczajaco miejsca w pokojach dla naszej calej 9tki rozlozyla namioty, tak aby kazdy mial gdzie spac. Ciekawe jest to, ze jak dojechalismy czekali na nas inni lokatorzy hostelu. Atmosfera byla niemal rodzinna – przywitani wszyscy zostalismy jak dawno niewidziani przyjaciele. To wlasnie jeden z lokatorow poradzil nam zebysmy, poza zwiedzaniem samego luang prabang zobaczyli tez wodospad. I to wlasnie zaplanowalismy na dzis. Potem, wieczorem chcielismy wsiasc w nocny autobus do viantine – stolicy laosu.
Mnie osobiscie bardzo spodobaly sie wioski, ktore mijalismy po drodze z granicy. Droga ta, czesto zwykla, bita byla czerwona i czerwonawy pyl okrywal wszystko. Okryte strzecha domy i umorusane dzieci. Wszystko wygladajaco bardzo prosto z okna mini-vana.
Gdy dowiedzielismy sie, ze jadac na wodospad mozna sie w wiosce zatrzymac bardzo sie ucieszylismy.
Rano wynegocjowalismy sobie na prawde dobra cene z tuk tukarzem i ruszylismy w droge. Nie zdawalismy sobie jednak sprawy z tego, ze bedziemy jechac az 40minut. Powiedzielismy naszemu kierowcy, ze wrocimy za mniej wiecej godzine – no bo ile moglo by zabrac ogladanie wodospadu, prawda?
Ale gdy weszlismy do parku okazalo sie, ze miejsce nie jest takie zwykle jak nam sie moglo wydawac. Las przecinaly dobrze zadbane kreski sciezek i zanim doszlismy do wody znalezlismy sie przy klatkach z niedzwiedziami. Misie te byly ponoc odratowane i bylo ich sporo. Wszystkie byly ciemno brunatne i kazdy zajety swoimi sprawami… Albo raczej zabawami, bo misie na wybiegu mialy prawdziwy plac zabaw. Kazdy z nich bawil sie sam. Niektore sie wspinaly inne przenosily liscie… Nam najkbardziej spodobal sie jedem chlapiacy sie w sadzawce. Bawil sie pilka, ale z wody wystawaly tylko 4 lapy i leb. Wydawac by sie moglo, ze byl tu prawdziwy misiowy raj.
Kawalek dalej natknelismy sie na maly wodospad, a pod nim sadzawka z najbardziej niebieska slodka woda jaka zdarzylo nam sie widziec. Bylismy dosyc wczesnie, nie bylo innych turystow. Miejsce bylo spokojne, czyste, niezwykle… “swimming area” brzmial napis na tabliczce. Od razu pozalowalismy, ze nie dowiedzielismy sie o tym miejscu wiecej lub chociaz nie pomyslelismy zeby wziac stroje kapielowe. Chlod wody kusil…
Gdy poszlismy kawalek dalej w gore strumienia znalezlsmy podobne miejsce. Tym razem na jednym z drzew wisiala lina do skakania do wody. Potem bylo jeszcze jedno miejsce z malym wodospadem i sadzawka az wreszcie doszlismy do wodospadu. To jest prawdziwego. Wysokiego na kilkadzoesiat metrow. Dookola roztaczal sie park. Miejsce bylo piekne.
Po chwilowym odpoczynku i wielu zdjeciach ruszylismy sciezka po gore. Sciezka byla torche stroma, dluga… Ale gdy weszlismy na gore znalezlismy sie w sadzawce. To tu przyplywala woda strumieniami i to stad z hukiem spadala w przepasc.
W drodze powrotnej, przy sadzawkach spotkalismy juz tlumek turystow. Zabawa trwala. Plywanie, smiechy, chlapanie i skakanie do wody… Bylo goraco. Woda kusila… W koncu bartek zrzucil ubranie i w majtkach dolaczyl do bawiacych sie ludzi.
Tak jak to bylo w planie, w drodze powrotnej nasz tuk tuk zatrzymal sie przy wiosce. Wyszlismy. Jakiz byl nasz zal gdy zorientowalismy sie, ze ci ludzie, te dzieci i kobiety sa tylko nastaieni na turystow. Sprzedawali tu swoje wyroby, niemal probujac wymusic ich kupno. Zycia wioski jaki takiej nie dane nam bylo zobaczyc. Ucieklsmy stad jak najszybciej! Czy to dobrze czy zle gdy wioski staja sie tak zalezne od turystow? Czy potrafia sie jeszcze wowczas utrzymac same?
Gdy wrocilismy do luang prabang mielismy jeszcze chwile czasu zeby isc na gore w srodku miasta. Stala na niej buddyjska swiatynia. Widok byl piekny i ponoc zachody slonca stad wygladaja pieknie, ale my do tego czasu nie moglismy czekac.
Przed wyjazdem jeszcze wypilismy sok z trzciny cukrowej i zjedlismy potrawke z bambusa (pracujaca w naszym hostelu pani swietnoe gotowala)- ku naszemu zdziwieniu bambus taki ma posmak grzybow, i ruszylismy w dalasza droge.
In the hills – day 2
Wstalismy rano by razem zjesc sniadanie, pozegnac sie z wioska i ruszyc w droge powrotna. Tym razem sciezka wiodla w dol. Mielismy szczescie isc zaraz za przewodnikiem, ktory co jakis stawal i pokazywal nam interesujace rzeczy. To jakis slon pasl sie w krzakach. Slonie lubia jesc liscie bananowca i bambusa. Tutaj juz nie ma dzikich sloni – sa jedynie takie, ktore pomagaja w pracy. W tajlandii juz zostalo tylko jedno miejsce gdzie mieszka kilka dzikich sloni – na granicy z laosem.
Innym razem pokazal nam kopiec termitow, gniazdo malutkich os, kilka razy orchidee rosnace na drzewach, zeschle juz kwiaty umarlego bambusa.
Wiele miejsc bylo spalonych, pytalismy czemu tak jest. Okazalo sie, ze jest tak goraco, ze czasami drzewa czy trawa zaczynaja sie samoistnie palic. Ale nie sa to tak wielkie pozary jak u nas, w polsce. Tutaj zapala sie tulko pewien obszar, skrawek i ponoc jest to nawe dobre dla dzungli. Oczyszcza ja to. Widzielismy na przyklad jedno drzewo, ktore sie zapalilo. Caly czas jeszcze bylo widac, ze jeszcze tli sie od srodka jego zweglony szkielet. Dookola lezaly czarne, spalone galezie. Ale poza tym drzewem nic sie nie zajelo ogniem. Innym znowu razem widzielismy totalnie spalony wiekszy obszar sciolki, ale drzewa tam nadal rosly nic sobie z tego nie robiac.
Co prawda jego Angielski nie byl plynny, ale z przewodnikiem mozna sie bylo bez problemu porozumiec. Spytalismy sie go gdzie mu sie udalo nauczyc angielskiegi i okazalo sie, ze 4 lata wczesniej, gdy zaczal oprowadzac wycieczki umial jedynie powiedziec proste hello. Ale z czasem uczyl sie rozmawiajac z turystami. On rowniez pochodzil z jednej z tych wiosek gdzie przychodzilili turysci i spiewal im piosenki. Potem przez dwa lata byl w wojsku. Rozmawiajac z nim w ten sposob dowiedzielismy sie, ze… Jest katolikiem! Zapisalismy wiec sobie gdzie i o ktorej mozemy isc na msze. Wiadomosc ta byla dla nqs tym wiekszym sukcesem, ze gdy kiedykolwiek pytalismy sie o koscioly, ludzie robili wielke oczy i nie potrafili nam udzielic zadnych informacji. Internet tez nie byl pomocny.
Teraz doszlismy do wodospadu i zanurzylismy nasze gorace ciala w lodowatej wodzie. Niestety musielismy dzielic to miejsce z inna wycieczka – ale w koncu liczylismy sie z tym!
Po milym orzezwieniu przeszlismy jeszcze troche nasza sciezka az dotarlismy do rzeki. Tam wsiedlismy w pontony. Niestety jest tu wlasnie pora sucha rzeka nie byla tak rwista jak bysmy sobie mogli tego zyczyc, ale i tak dobrze sie bawilismy. Gdy rzeka robila sie zbyt spokojna, bez skalek, ktore porywaly by nasz ponton zaczynalismy walke wodna miedzy pontonami.
Po jakims czasie takiej zabawy doplynelismy do miejsca gdzie czekaly na nas bambusowe tratwy. Zaczelismy splywac. Dwie osoby odpychaly nas od mielizny wielkimi bambusowymi dragami. Bartkowi bardzo spodobala sie ta zabawa i niemal cala droge byl jednym z kierowcow.
Doplynelismy na miejsce lunchu i to byl koniec naszej wycieczki. Czekal nas jeszcze powrot do chiang mai samchodzikiem, a potem poszukiwanie nowego hostelu i wybor planu na kolejny dzien.
W chiang mai bylismy dosyc wczesnie. Nastepnego dnia zdecydowalismy sie wziac minibusa do laosu. Mielismy juz wize powrotna do tajlandii, a bartek od dawna marzyl o zobaczeniu luang prabang. Wiec trudno… Mekongiem nam sie nie bylo dane przeplynac, ale bedzie inna przygoda…!
Wieczorem jeszcze postanowilismy pojsc do kosciola. Byl za miastem i pojechalismy tam czerwonym samochodem – bowiem tutaj takie samochody sluza za autobusy. Jest to dobrze rozwiazany system. Wszedzie w obrebie miasta placi sie tyle samo. Samochod zabiera iles ludzi jadacych w tym samym kierunku.
Kosciol okazal sie byc na uniwersytecie katolickim i trafilismy na msze po tajsku. Kosciol nie byl duzy, i mimo ze byl to dzien powszedni byl pelen – glownie chyba studentow. W tajlandii juz tak jest, ze przed wejsciem do czyjegos dom, do buddyjskiej swiatyni, czasem nawet do hostelu nalezy zdjac buty. Tutaj bylo bylo podobnie. Przed wejsciem do kosciola wszyscy zostawiali swoje obuwie. Msza byla dla nas absolutnie niezrozumiala, ale za to dzwieczna. Tajowie pieknie spiewali. Do teraz nas bardzo zastanawia jak to jest u nich ze spiewem… Tajski jezyk sklada sie z wielu tonow, ktore sa bardzo wazne do rozumienia. Ale jak to moze byc przy spiewie?
Po mszy poszlismy jeszcze na wieczorny rynek zeby nastepnego dnia pozegnac sie z chiang mai.