Szkola guatemalskiej kuchni

Nasze doświadczenie z tajskiej szkoły gotowania przekonało nas, że nauka lokalnej kuchni nie jest tylko ciekawym sposobem na spędzanie czasu i możliwością poznania tutejszych smaków od podszewki, ale również możliwością zapoznania sie z kulturą. W związku z tym już od samego początku naszej wyprawy szukaliśmy miejsca gdzie moglibyśmy zrobić taki kurs. Niestety ani w Meksyku ani w Belize nie udało nam sie znaleźć szkoły, która spełniała by nasze higieniczne i finansowe wymagania.

O mało byśmy się już poddali, ale niespodziewanie znaleźlismy kurs gotowania w Antigule – ostatnim przystanku naszej podróży. Na kurs zapisaliśmy się na sobotę. Byliśmy jedynymi uczestnikami (szkoła ta starała się utrzymywać małe klasy).

Najpierw wybralismy sie do miejsca gdzie kiedyś znajdował się rynek. Było to dawno temu, zanim państwo nie zdecydowało sie przenieść stolicy do Guatemala City (wówczas byla w Antigule) ze względu na dużą ilość trzęsień ziemi. Wówczas też stało się nielegalne mieszkać w tym mieście i rodziny zmuszane były do przeprowadzki. Byly rynek znajdował się w starym klasztorze jezuitow – albo raczej na jego trzech dziedzińcach.
Teraz miejsce to zostało odnowione w taki sposob, że połączono rekonstrukcje pozostawiając niektóre dawne elementy nietknięte – robiło to duże wrażenie.

Potem poszliśmy na, nie tak okazały pod względem estetycznym, ale dużo większy rynek. Jest to już dla nas nieodzowna część kursu gotowania jako, że wtedy wlaśnie możemy dowiedzieć się najwiecej o lokalnych owocach i warzywach. W tym wypadku najbardziej zadziwiła nas ilość rodzai chili (duże, małe, słodkie, ostre, zielone, czerwone, bordowe, suszone i swieże…), oraz fasoli (bardzo popularna w guatemali) i bananów, z ktoróch niektóre dojrzałe są dopiero wtedy, gdy są tak czarne, że typowy Polak zaraz wyrzucił by je z obrzydzeniem. Były też zwierzęta – zwłaszcza drób.

Kogut czekający na swą smutną kolej

przykłady chili

Fasolki

Banany

Wypiliśmy po świeżym kokosie (które zwłaszcza Majka uwielbia) i po małych zakupach wróciliśmy do naszej szkoły.

W szkole dostaliśmy fartuszki i od razu poczuliśmy się jak prawdziwi kucharze. Zwarci i gotowi przystąpiliśmy do wykonania naszego dzieła. Przewodniczyła nam majanka, nie mówiąca wiele po angielsku. Pokazywała nam co i jak, kto co sieka, jak cienko, kto co ugniata, jak smaży. Ależ było wesoło!

Mogliśmy wybrać jedno główne danie, dwa pomniejsze, tortille i deser. Zaczęliśmy od zrobienia

Chiles Rellenos en Salsa de Tomate – jest to potrawa również meksykańska, ale tam różni się przede wszystkim tym, że w Guatemali owija się chili (albo papryke) dookoła mieszanki zrobionej z mięsa, marchewki, fasolki i przypraw, natomiast w Meksyku wsadza się to wszystko do środka chili. Potem wszystko obleka się w korzuszek z ubitego mleka i smaży.

Chilaquilas de Guisquil – z tego oboje byliśmy chyba najmniej zadowoleni, bo w rzeczywistości wiele sie przy tym nie nauczyliśmy. Jest to po prostu zieloną dynię piżmową (takie znalazłam tłumaczenie dla green squash), ale myśmy też próbowali to zastępować kabaczkiem (jako, że to pierwsze nie jest łatwe do kupienia w Europie). Jest to przełożone świeżym serkiem (można pokombinować ze świeżą mozarellą – biały ser, który się nie kruszy i za bardzo nie rozjedzie) i również smażone w korzuszku z ubitego mleka.

Tortitas de Papa – Trochę podobne do naszych placków ziemniaczanych chociaż nie tak chrupiące. Można je też robić z innych warzyw lub mięsa.

Tortillas – Najbardziej podstawowa część Guatemalskiej kuchni stworzona z mąki kukurydzianej. W Meksyku zazwyczaj się je kupuje – są tam dużo cieńsze i większe. W Guatemali się je zazwyczaj robi samemu. Chociaż sama filozofia ich robienia jest bardzo prosta – mieliśmy z nimi najwięcej problemów. Po prostu nie chciały się trzymać kupy 😉

Mole de Platanos – Chyba najbardziej dziwny deser jaki kiedykolwiek jedliśmy (i robiliśmy). W skład gęstego sosu (który był główną częścią tego dania) nie tylko wchodziły czekolada, cynamon i różne nasiona, ale również chili i zielone pomidory. W to wszystko zanurzone były platany – bardzo podobne do bananów, ale większe i nie tak słodkie (lekko słodkawe zaczynały się dopiero robić, gdy ich skórka stawała się zupełnie czarna).

Po naszym skończonym dziele zasiedliśmy zmęczeni do obiadu. Bardzo nam wszystko smakowało – i co więcej – starczyło nam jeszcze na kolacje na kolejny dzień, gdy wróciliśmy bardzo zmęczeni i wygłodniali ze wspinaczki na prawie 4000 metrowy wulkan. Ale o tym później.

Comments are closed.