Mexico City – Dzień II

Ależ mieliśmy dzisiaj piękny dzień! 😀

Wyspaliśmy się! Nareszcie! Przespaliśmy chyba z 12 h. Jak to się stało – nie wiem, nie wiem też jak udało nam się zasnąć w ogromnym hałasie na dole. No ale… 2 sec i już nas nie bylo.

Gdy sie obudzilismy na dworze swieciło piękne słońce! 🙂 więc jednak pogoda nie jest taka zła!

Dzisiaj wybraliśmy się do dzielnicy San Angel – za czasów kolonialnych osiedlały się tam rodziny Amerykańskie. Bardzo spodobało nam się to miejsce. Poza tym mieliśmy szczęście trafić na festiwal Maryi Panny. Wszędzie porozstawianych było mnóstwo stoisk z pięknie pachnącym jedzeniem, były różnego rodzaju pokazy i bardzo kolorowo.

Indianie świętujący Dzień Maryi

nogi wcześniej wspomnianych, tańczących Indian

Z tym jedzeniem cierpieliśmy najbardziej, bo mocno ostrzeżeni przez przyjaciół, przewodniki itd. wystrzegamy się jedzenia z takich stoisk, nawet zęby myjemy (póki co) wodą mineralną. Dopiero jak zobaczyliśmy stoisko z kokosami rozłupywanymi na miejscu stwierdziliśmy, że chyba ani salmonella ani cholera w swieżym kokosie nie może siedzieć i z radoscią dzieci wypiliśmy sok ze świeżo rozbitego kokosa.

Poszliśmy też do dzielnicy Coyoacan, ale po drodze złapał nas deszcz. Nie, nie deszcz. To była ulewa – taka prawdziwa, tropikalna, z kroplami wielkosci ziaren grochu! Mieliśmy szczęście, że akurat mijaliśmy muzeum akwareli, w którym udało nam sie schować i przy okazji obejrzec wystawę.

Nasza koleżanka pochodząca z Meksyku – Mariana, powiedziała nam wcześniej, że jedyny rynek, który uważa za bezpieczny, żeby na nim jeść, jest właśnie w dzielnicy, do której zdążaliśmy – nie mogliśmy przepuścić takiej okazji! Ale myślę, że na opisy jedzenia przekażę Bartka: :-p

Palce lizać! Wbrew panującym poglądom placki kukurydziane z mięsem, pieczarkami lub krewetkami i ostrą salsą (tostadas) mogą być naprawdę pyszne i sycące. Na złagodzenie pieczenia od papryczek chilli popiliśmy horchatą (woda z mlekiem, cynamonem i ryżem – nie mylić z zupelnie inną horchatą hiszpańską)

Salsa

Mexico

Dotarliśmy! Jesteśmy w Ameryce! Po długiej drodze (w Madrycie musieliśmy czekać 7 godzin na nasz 12-godzinny lot do Meksyku) jesteśmy i… jest mokro. Mokro i zimno. I wcale się tego nie spodziewaliśmy… haha! No cóż, w porze deszczowej należało się spodziewać trochę deszczu.

Miasto jest jakie jest.. jak każde duże miasto: brudne, smierdzące i zatłoczone… tylko ludzie są trochę inni, tacy niscy, z trochę skośnymi oczami. Takie było nasze pierwsze wrażenie. Dotarliśmy do naszego hostelu – całkiem przyjemny, nie ma co! 🙂 w samym sercu historycznym, zaraz przy katedrze, ale Meksyk zaczął nam się dopiero podobać, gdy pojechaliśmy do muzeum antropologii.

z muzeum anropologii…

Maska pośmiertna w muzeum antrepologii

w muzeum atrepologii

Samo muzeum było na prawdę ciekawe i spędziliśmy tam sporo czasu, ale też jego okolica była dużo bardziej przyjemna niż ścisłe centrum – dużo zieleni, rodzin z dziećmi (oj, chyba sie starzejemy) no.. i sporo wiewiórek. Ale takich szarych, nie rudych.

Teraz Bartek: Meksyk Meksykiem, ale jedzenie palce lizać!