Po naszej wycieczce lodka postanowilismy wziac prysznic i ruszyc na wioske. Gdy przygotowywalismy sie do wyjscia nagle zobaczylismy malpe chodzaca po niedalekim drzewie. Byla to pierwsza malpa, ktora tutaj udalo nam sie dostrzec, wiec chwycilam za aparat i powolutku zaczelam do niej podchodzic.malpa tymczasem wygodnie usadowila sie na galezi i zajela sie jakims przysmakiem nie zwracajac na mnie uwagi. Udalo mi sie podejsc prawie do samego drzewa. Skadrowalam. Juz, juz mialam zrobic zdjecie gdy malpa wyszczerzyla zeby. Stanela na galezi. Zaczela glosno warczec lub raczej charczec. Cofnelam sie dwa kroki i wtedy uslyszalam kolejna malpe charczaca zaraz nade mna. Szybko wzielam nogi za pas i ucieklAm do domku. Malpa ktora siedziala nade mna zaczela mnie gonic, przysiadla na drzewie tandarynkowym wciaz charczac.
Bartek zaczal walke z malpa. To jest nie tak doslownie tylko na odleglosc. Malpa charczala, a bartek jeszcze bArdziej.malpa robila poze jak by chciala zaatakowac, a bartek robil z tupotem krok wprzod. Oczywiscie gdyby na prAwde zaatakowala bartek byl na skraju domku, wiec moglby sie zaraz schowac. Na szczescie nie bylo to konieczne. Malpa uznala bowiem przewage Bartka i spuscila glowe.
Nie mam doswiadczenia z malpami, wiec ponownie przydala sie wiedza bartka w tym zakresie. Byl to makak. Nie nalezy patrzec im w oczy bo wowczas one chca walczyc. Jesli sie na nie nie zwraca uwagi szanse sa male, ze zaatakuja same. Ugryzienie lub zadrapanie przez makaka moze byc bardzo niebezpieczne poniewaz przenosza one wirusa B, ktory dla malp jest nieszkodliwy, natomiast dla ludzi moze byc smiertelny.
Ruszylismy do Wsi. Pan w recepcji powiedzial nam, ze we wsi zobaczyc mozemy jak robia rozne rzeczy ze skorupki kokosa, z muszelek i mozemy sprobowac tutejsze curry. Napisal nam po tajsku jak pytac o te miejsca. Powiedzial tez, ze jest punkt widokowy gdzies na szczycie gory, z ktorego widac oba konce wyspy. Mowil, ze sam na nim nie byl, ale ktos mu opowiadal. Ruszylismy w droge.
Eh… Tak to juz bywa gdy jest sie farangiem. Nie wie sie za wiele o kraju… Czasem robi sie glupie rzeczy… Wyjscie w srodku dnia na spacer nie okazalo sie zbyt madre.. Juz po chwili bylismy cali zgrzani i wyszukiwalismy skrawkow cienia. Zar z nieba lal sie niemilosierny. Slonce bardzo prazylo. Spalalo nas. Spalalo juz i tak bardzo spalonego bartka. Minelo nas kilka skuterkow… Parlismy dalej… Byle do wioski… Tam odpoczniemy… W koncu zaczely sie pojawiac pierwsze ubogie bangalowy… Pierszy Sklep, w ktorym zakupilismy zimny napoj. Zaczelismy tez ropytywac o warsztat kokosowy, lub raczej pokazywac zapisana tajskimi znakami karteczke.
Zawsze bylismy kierowani w tym samym kierunku. W koncu trafilismy na trojke odpoczywajacych przed domem, w cieniu drzewa tajow. Byli oni przemili, ale nie moglismy sie nimi porozumiec. Przed kobieta na stole stalo cos przypominajacego maszyne do szycia. Bartek wyciagnal rozmowki tajskie i zaczal proby porozumiewania sie… W koncu troche ich uboga angielszczyzna, troche naszym niklym tajskim i troche na migi udalo nam sie dojsc do tego, ze maszyna poczatkowo obrana przez nas za maszyne do szycia jest w rzeczywistosci jednym z urzadzen uzywanych do obrobki kokosa. Problem byl taki, ze prad nie jest limitowany tylko w naszym bungalowie, ale na calej wyspie. WynikAlo z tego, ze dopiero o 5 pm mozemy zobaczyc na czym polega sztuka kokosowa. Ruszylismy wiec na poszukiwanie kolejnych miejsc Zaczynajac sie czuc jak poszukiwacze skarbow. Aby “zaliczyc” muszle i curry musielismy dojsc na drugi koniec wioski(nie byla ona duza). Musial byc teraz odplyw, bo plaza byla bardzo, bardzo szeroka. W oddali staly rybackie dlugie lodzie na piasku. Wies byla cicha, zgrzana…
Dotarlismy do curry, ale mimo, ze stoly i gary byly juz rozkladane brak pradu i tu byl widoczny. Musimy wrocic o 5. Muszle? Zaledwie kilkaset metrow dalej – wArto sprobowac tam szczescia! Musze podkreslic, ze caly ten czas nie spotkalismy ani jednego turysty co wydawalo nam sie dosc dziwne zwlaszcza ze wzgledu na to, ze mijalismy kilka ogloszen skierowanych do typowych farangow.
W koncu! Odnalezlismy pierwszy skarb!
Muszle. Nqszyjniki, ozdoby, swicZki, bronsoletki… Wszystko z muszli lub kamieni wyciagnietych z morza… Nie bylo tego wiele… Ot, dwie babcie robiace to wszystko same… Zdecydowalismy sie wspomoc tutejsza ludnosc i bez targowania nabyc jakas z tych rzeczy.
Po udanym zakupie spytalismy o droge do punktu widokowego i ruszylismy wglab wyspy. Najpierw droga byla wygodna, calkiem szeroka… Potem weszlismy w las, minelismy pasace sie byczki i droga zamienila sie w sciezke, sciezka zaczela sie rozdwajac… Byla coraz mniej wydeptana… Rosliny zaczely.kloc nasze nieokryte nogi. Bylismy nieprzygotowani do takiej wyprawy. Mielismy sandaly, krotkie spodnie i resztke wody. Nie wiedzielismy jakiego rodzaju zwierzeta moga tu miesZkac. Poza tym sciezki zaczely sie troche platac i wygladalo, ze nie prowadza one na zaden punkt widokowy, ale sluza tubylca do zbierania zywicy z drzew. Skad takie przypuszczenie? Wiele drzew mialo prZyczepione miseczki i byly naklote tak aby sok drzewa wpadal do takiej miseczki. Teraz byly one prawie wzzystkie puste (znaleLiamy tylko jedna wypwlniona po brzegi, bialym, kleistym czyms – bo plynem tego nazwac nie mozna). Domyslalismy sie, ze drzewa puszczaja soki w czasie pory deszczowej, ale pewnosci nie mamy. Nawet nie wiemy czym byly te drzewa i czym byl ich drogocenny sok.
Zdecydowalismy sie zrezygnowac z widokow i wrocic do wioski. Wcale nie bylo nas dlugo… Moze godzine? Ale zastalismy teraz juz zupelnie inna scenerie. Byl przyply i wszystkie lodzie staly juz w wodzie. Wioska budzila sie do zycia. Ludzie, kozy, psy, kury i kurczki… Robilo sie chlodniej. Udalo nam sie zakupic kawalek kurczka z ryzem i wykonczeni usiedlismy przy pobliskim sklepie. Przeszlo kilku turystow. Ogladnelismy pocieszna scene kozy zadziornie atakujacej dwa psy i dwoch bodacych sie koziolkow. Szczenieta zaczely turlac sie w piasku zadowolone z chlodniejszej temperatury. Bartek pierwszy odzyskal sily i poszedl po curry. Bylo bardzo ostre. Mnie udalo sie tylko sprobowac, ale on zjadl przy tym caly sie spocil smiejac aie, ze najpierw sie spalil od slonca, A teraz sie pali od curry.
Po milym odpoczynku ruszylismy w droge powrotna. Bylismy zmeczeni i gdyby nie to, ze kokosy byly i tak po drodze pewnie bysmy z nich zrezygnowali.
Mielismy szczescie, bo po drodze zatrzymala sie ta sama pani, ktora wczesniej siedziala przy maszynie i zabrala nas ze soba na swoim skuterku.
Tutaj rowniez bylo zywiej. Przy domu krecilo sie wiecej ludzi, po drugiej stronie drogi trzech panow naprawialo lodz. Maszyny do obrobki zostaly wlaczone specjalnie dla nas. I polowka kokosa zoastala najpierw pozbawiona swojej wierzchniej powloki, potem szlifowana roznymi rodzajami papieru sciernego od srodka i od zewnatrz. Jakas dziewczyna podala nam wode. Dwoch malych, moze 4letnich chlopcow przygladalo nam sie z zainteresowaniem. Zrobilismy im sesje zdjeciowa, ktora sie im bardzo podobala. W koncu kokos nabral pieknych kolorow i jego powierzchnia zaczela blyszczec. Obrobka zostala skonczona. Z polowki kokosa wyszla piekna kokosowa miseczka. Spytalismy sie czy mozemy ja kupic i ile bedzie kosztowac. Gospodarze oburzyli sie i powiedzieli, ze absolutnie nic nie chca i ze to jest dla nas. A pani na chwile zniknela i przyszla z sliczna kokosowa portmonetka z wyrzezbinym na niej motylkiem i powiedziala, ze to rowniez dla nas. Skonsternowalismy sie troche. Twierdzilismy, ze nie wypada nam w tej sytuacji dawac im pieniedzy mimo to, ale rowniez nie chcielismy brac kokosow za nic, zwlaszcza zdajac sobie sprawe z biedy tych ludzi. Zaczelismy sie zastanawiac i glowic co by tu zrobic az w koncu wpadlismy na pomysl, ze wyslemy im zdjecia. Chyba nasz pomysl zostal przyjety z aprobata. Najstarszy mezczyzna, najwyrazniej glowa rodziny, usiadl przy stole i powoli, zastanawiajac sie nad kazda literka, naszym Alfabetem napisal adres. Przy nim stalo sporo osob. Wszyscy wpatrzeni. Chyba dla nich bylismy rowniez spora atrakcja. Potem poprosilismy cala rodzine (nie wszyscy ostatecznie chcieli) i zrobilismy im kilka zdjec. Bardzo milo sie pozegnalismy (spytali sie czy nas nie podwiezc na skuterku, ale podziekowalismy). To bylo bardzo mila przygoda.
Wyczerpani dotarlismy Do naszego bungalowa. Zaliczylismy wszystkie 3 skarby. Na koniec dnia zjedlismy kolacje i poszlismy na bardzo mily spacer. Z zAinteresowaniem ogladajac nocne zycie krabow albo czegosw tym rodzaju. Na plazy bowiem rozgrywaly sie teraz walki na zycie lub smierc. Male krabiki pochowane byly w swoich znalezionych skorupkach i wolno sunely Od morza na suchy lad. Bylo ich tak duzo, ze trudno bylo jakiegos nie nadepnac. Niektore szly w pojedynke, a niektore zbieraly sie na posiedzenia. Gdy jedno z owych zgromadzen podswietlilismy latarka okazalo sie, ze jest to walka. Jeden krab lezal brzuchem do gory probujac odpierac ataki zgromadzonych wokol niego jego braci. Bartek stanal w obronie slabszego. Atakujacym swiecil po oczach. sam atakowal piaskiem… W koncu ostal sie tylko jeden agresant, ktory jednak juz w krotce uciekal tak szybko jak na to pozwalala jego skorupka… Nastepnego dnia mielismy jechac na ko lante – kolejna wyspe (ko = wyspa).